poniedziałek, 30 grudnia 2019

Martyna Kowalik o sztuce „Biesy” i miłości do klasyki

Skandale towarzyskie, popełnione w przeszłości zbrodnie, spiski polityczne i plany rewolucji – taki jest świat Fiodora Dostojewskiego. Pisarz wyprzedził swoją epokę i dziś przeglądamy się w jego arcydziele jak w krzywym zwierciadle. Szaleństwo tekstu, żarliwość dialogów pokazują świat pijany od idei.


"Biesy", najnowszy spektakl Teatru Dramatycznego, Sceny na Woli im. Tadeusza Łomnickiego w Warszawie, w ślad za wieloznacznością utworów pisarza nie ocenia i nie wskazuje, gdzie jest racja. 

Przedstawienie powstało w koprodukcji Teatru Dramatycznego z Teatrem Provisorium, jednym z najważniejszych teatrów alternatywnych, który od zawsze poszukiwał inspiracji w wybitnych tekstach polskiej i światowej literatury.
 
- Trzeba podkreślić, że nie robimy sztuki kostiumowej z dosłowną scenografią z epoki. Będzie dużo metafizyki i symbolizmu – mówi w rozmowie z nami aktorka młodego pokolenia Martyna Kowalik, wcielająca się w postać Lizy.

Będzie mrocznie...


Jak najbardziej, będzie to spektakl mroczny, jak to u Dostojewskiego. Nie zabraknie namiętności. Jest tu wszystko: miłość, śmierć, obłęd. Jestem miłośniczką "Braci Karamazow", zresztą to była moja sztuka dyplomowa. To właśnie w nich są przepiękne role dla kobiet, co się bardzo rzadko zdarza w dramatach. Nie oszukujmy się - kobiety bardzo często są pomijane, a mężczyźni grają pierwsze skrzypce.

Tekst pełen namiętności to skarb dla aktora.

Zdecydowanie. Namiętności, intrygi, emocje to środowisko, w którym aktor może się wykazać. Jest miejsce, aby się pośmiać, popłakać, poszaleć. Twórczość Fiodora Dostojewskiego daje duże możliwości.

Jest to literatura pełna największych wyzwań dla aktora...

Tak, jest to wyzwanie, bo nie da się tego tekstu grać na chłodno, markować. Absolutnie trzeba dać z siebie wszystko, trzeba przeżywać, wczuć się w postać, poobijać. Przyznaję, że po próbach mam już odrobinę zmęczone ciało. Niestety na tym etapie nie można odpuszczać. Trzeba dać z siebie wszystko.

Dużo grasz, i z każdym przedstawieniem nabierasz doświadczenia. Jak odbierasz siebie na przestrzeni tych ostatnich lat?

W Teatrze Dramatycznym jestem na etacie od pięciu lat. Teatralnie dosyć wcześnie wystartowałam, bo już na trzecim roku debiutowałam w Teatrze Komedia. Potem jako wolny strzelec współpracowałam z Teatrem Polskim, Ateneum, teatrem w Częstochowie i Płocku. Czuję, że jestem na etapie zdecydowanie większej pewności siebie. Jest we mnie mniej wstydu, mniej się zastanawiam, czy coś wypada, czy nie. W szkole dostajemy podstawowy warsztat, a potem zaczyna się prawdziwe granie. Uczymy się od kolegów, głównie od starszych. W moim obecnym teatrze takimi nauczycielami są dla mnie Adam Ferency i Łukasz Lewandowski. Często podglądam ich na próbach i jeśli czegoś nie wiem, albo nie jestem pewna, to proszę ich o radę w jakim kierunku powinnam iść, czy to co proponuję jest dobre, i co zrobić, by było jeszcze lepsze. Trafił mi się w teatrze wspaniały zespół świetnych aktorów, od których bardzo wiele mogę się nauczyć. To jest dar, który trzeba wykorzystać. 

Kiedy dojrzałaś do twórczości Dostojewskiego, czy rozumiałaś go w pełni już od dawna?


Twórczość Dostojewskiego jest tak złożona i bogata, że trudno mówić o pełnym jej zrozumieniu. Za każdym razem, gdy sięgasz po jego dzieło, odkrywasz coś nowego. Inaczej interpretujesz, dostrzegasz nowe wątki, patrzysz przez pryzmat swoich doświadczeń życiowych, które z biegiem czasu się zmieniają.
"Biesy" dopiero odkrywam, myślę, że im dłużej będziemy to grać, tym bardziej się z tym spektaklem zżyję. Z biegiem czasu ta postać będzie we mnie ewoluowała, co zapewne przełoży się na sposób, w jaki będę grała ją na scenie.

Chyba tak jest z każdym spektaklem... Każdy jest inny, to jest cudowne w teatrze...

Na pewno tak. To jest właśnie magia teatru. Nie ma drugiego takiego samego przedstawienia. Muszę przyznać, że lubię klasykę. Bardzo dobrze odnajduję się w dziełach Szekspira oraz Dostojewskiego, który jest u nas ciągle odkrywany. Oczywiście czekam na wyzwania, które stawia przed aktorami współczesna dramaturgia. Mam nadzieję, że przede mną jeszcze wiele ciekawych i wymagających ról.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec


"Biesy"
Teatr Dramatyczny w Warszawie
Adaptacja i reżyseria Janusz Opryński
Martyna Kowalik jako Liza Drozdow
foto Krzysztof Bieliński

Spektakl obejrzała 12 grudnia Małgosia
Kolejne przedstawienia – 1, 2 i 4 lutego w 2020 roku.

piątek, 6 grudnia 2019

Zespół A-ha powrócił do Polski po 10 latach

Myślę, że większość się ze mną zgodzi, że fajnie czasami poczuć się o kilkanaście lat młodszym. Tak się poczułam na ostatnim koncercie zespołu A-ha na warszawskim Torwarze. Szczęśliwcy, którzy się na nim znaleźli, z pewnością nie żałowali, bo już nieco starsze chłopaki z Norwegii są w super formie i zaserwowali wspaniały spektakl muzyczno-wizualny. Oprawa sceniczna świetnie współgrała z zespołem i wyświetlanymi w tle obrazami. Powróciły magiczne lata 80., a łezka niejednemu fanowi i niejednej fance (już w sile wieku) się w oku zakręciła. Wiem, że to były cudowne wspomnienia.

Zespół A-ha to niekwestionowana gwiazda lat 80. Bardzo dobrzy muzycy, którzy - co najważniejsze - cały czas trzymają się razem. Któż nie zna hitu "Take on Me" - drugiego pod względem popularności przeboju tamtego okresu? Tym przebojem rozpoczęli warszawski koncert i od razu porwali publiczność. Hala Torwaru mało nie uniosła się do góry. Wiadomo nie od dziś, że nie jest łatwo o dobrą akustykę na tej hali, tym razem także były lekkie problemy, ale muzycy poradzili sobie z tym, zapewniając znakomity wieczór.

Morten Harket, Magne Furuholmen i Paul Waaktaar-Savoy zadebiutowali albumem "Hunting High and Low" w 1985 roku, a po latach wracają na światowe sceny w ramach tournée pod tym tytułem. Nie zabrakło innych znakomitych przebojów, takich jak m.in.: "Hunting High and Low", "The Sun Always Shines on T.V.", "Scoundrel Days”, "Stay on These Roads", "East of the Sun, West of the Moon", "Analogue" i "Foot of the Mountain". Tym razem utwory zabrzmiały podczas koncertu bardziej rockowo.

A-ha w swoim dorobku ma dziesięć albumów studyjnych, miliony sprzedanych płyt, tysiące koncertów i niezapomniane przeboje. Polscy fani doskonale znają ich piosenki - wiele z nich cały Torwar śpiewał razem z muzykami. To był drugi koncert zespołu w naszym kraju. Pierwszy raz wystąpili 10 lat temu, gdy w listopadzie 2009 roku zagrali na muzycznym otwarciu Atlas Areny w Łodzi. Bilety na drugi koncert A-ha w Polsce, w hali COS Torwar w Warszawie (zorganizowany przez Prestige MJM) wyprzedały się bardzo szybko. Nadmieńmy, bo to znaczące, że koncerty w Niemczech, poprzedzające warszawski, również wyprzedały się całkowicie. Ba, nawet przyszłoroczne, jesienne koncerty w USA zdążyły już osiągnąć status SOLD OUT.

Polacy kochają Norwegów, o czym świadczy ogromne zainteresowanie koncertem. Torwar niestety nie jest zbyt duży i wiele osób odchodziło od kas ze smutkiem w oczach. Na szczęście muzycy obiecali, że wkrótce powrócą...

Koncert obejrzała i wysłuchała go 18 listopada - Małgosia

środa, 27 listopada 2019

Anna Gryszkówna o najnowszej premierze „Letników” i pracy z Maciejem Prusem

Dramat "Letnicy" pióra Maksima Gorkiego powstał około sto lat temu, ale nic nie stracił na aktualności. Przedstawia głównie inteligencję i jej konfrontację z trudną politycznie przełomową sytuacją swego kraju, stojącego w obliczu historycznych przemian. Zadaje pytanie o rolę inteligencji w społeczeństwie, o misję ludzi światłych w walce o sprawiedliwość społeczną – o człowieka. Takie same pytania możemy zadawać sobie i dziś.

"Letnicy" to pierwsza premiera w nowym sezonie Teatru Narodowego w Warszawie. O sztuce i pracy nad nią rozmawiamy z Anną Gryszkówną – aktorką Sceny Narodowej i asystentką reżysera spektaklu Macieja Prusa.


- Bardzo mnie ucieszyła perspektywa współpracy z panem Maciejem Prusem. Praca z nim to wyróżnienie i ogromna przyjemność. Jest on ostatnim reżyserem z pokolenia, które pracowało jeszcze z Kazimierzem Dejmkiem, z Konradem Swinarskim, Erwinem Axerem - dlatego obcowanie z nim wywiera szczególne wrażenie, jest to wielka nagroda. Pracując z nim, mam do czynienia z takim teatrem, którego już nie ma - szlachetnym, pięknym i mądrym, kochającym słowo, szanującym autora, dlatego z wielką radością pełnię rolę asystentki, pana Macieja – powiedziała w rozmowie z nami Anna Gryszkówna.

Obserwuję panią od tej strony reżyserskiej, i widzę, jak się pani wspaniale rozwija w tym kierunku. Czy to jest to, co panią pociąga w teatrze?

Myślę, że to będzie moja droga. W tym spektaklu występuję w podwójnej roli, jako aktorka i jako asystentka reżysera. Jest to oficjalna, uczciwa asystentura z mojej strony. Dlatego mając do czynienia z obydwoma punktami widzenia - to wiem, że perspektywa tamtej strony, strony reżysera jest tym, co mnie magnetycznie pociąga i już nie umiem z niej zrezygnować. Myślę, że w tym jest moje serce.

Jak długo ten pomysł kiełkował w pani głowie?

Zagrałam w spektaklu w Teatrze Dramatycznym "Nasza Klasa" - Rachelkę Mariankę - była to dla mnie piękna podróż i przygoda. Moja bohaterka jest cały czas na scenie od młodości do śmierci. Dostałam wielkie wyzwanie, z którym się zmierzyłam, które mi sprawiło mnóstwo satysfakcji i zobaczyłam, że niewiele jest takich ról. Jest tyle zdolnych aktorek, a tak mało ciekawych propozycji dla nich, że czekanie na ponowne wyzwanie jest po prostu stratą czasu. A zawsze miałam inklinację do tego, żeby zamiast jednej roli, móc w głowie przejść wszystkie, żeby mieć wpływ na świat stwarzany na scenie, na scenografię, kostiumy, na muzykę. Ten teatr, który rodzi się w głowie - siedząc w domu w fotelu, czy podczas snu - to jest to miejsce, w którym chciałabym być.

Reżyser tak naprawdę pracuje 24 godziny na dobę...

Zdaję sobie sprawę z tego, że jest to praca na okrągło, i jest się w niej bardzo samotnym. Bo przy finalnym efekcie aktorzy mają wsparcie reżysera, są ze sobą, rozmawiają, coś od nich jeszcze zależy. Reżyser musi wiedzieć, czy to, co zrobił jest dobre, czy złe. Nikt mu o tym nie powie, musi to czuć i musi to wiedzieć.

Proszę coś powiedzieć o samym spektaklu, bo wielkość autora poznaje się po tym, że jego już nie ma z nami, a jego dzieła są, i to są ciągle aktualne.

Tak, zmieniają się czasy, zmieniają się kostiumy, a tematy, problemy, wątpliwości są te same. Ten spektakl jest o inteligencji. O jej próbie odnalezienia się we współczesnym świecie, w świecie w którym jej znaczenie jest coraz mniejsze, kiedy trudno jej ocalić swoją intensywność, swoją wagę. Pogubieni inteligenci, którzy cały czas żyją w matni, niemocy, a jednocześnie towarzyszą im wielkie potrzeby i tęsknoty. Jest to smutne, gorzkie, a jednocześnie z nutą nadziei, na to, że mimo wszystko walczy, szuka, swojej drogi, swojej ścieżki.

Jak ważna jest ta inteligencja?

Jest istotą, ideą, o której opowiada autor. Ci ludzie próbują nazwać siebie na nowo. Wyznaczyć sobie cel. To jest bardzo ważne, szukanie innej formy, dla tego, czym ma być obecnie.

Jaki jest pan Maciej Prus?

Praca z nim jest niesamowita. Jest całkowicie oddany słowu i autorowi. Kocha i szanuje aktora. Pełen czułości, dla niego, dla jego pomysłu, jego wrażliwości. Nie było ani razu awantury, nie było ani razu żadnych napięć, sytuacji nieprzyjemnych. Aktorzy oddają mu to samo - mam wrażenie. Świetnie nam się razem pracowało, mamy cudowny zespół, wspaniałą ekipę, każdy z radością szedł na próbę, chciał pracować i dawać siebie. I to jest bardzo miłe. Zapraszamy na efekt naszej wspólnej pracy – dodaje Anna Gryszkówna.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec


Teatr Narodowy w Warszawie, "Letnicy", reż. Maciej Prus
Anna Gryszkówna jako Kaleria, siostra Basowa i asystentka reżysera
foto Krzysztof Bieliński.

Najbliższe spektakle 7 i 8 grudnia

poniedziałek, 25 listopada 2019

Mateusz Weber o "Księżniczce Turandot"

Premiera "Księżniczki Turandot" w Teatrze Dramatycznym w Warszawie miała miejsce pod koniec września. Spektakl oparty na baśni chińskiej, w którym reżyser Ondrej Spišák mistrzowsko bawi się konwencjami teatralnymi, nawiązuje do commedii dell’arte, a nawet do form cyrkowych. Tekst w przekładzie poety Jarosława Mikołajewskiego dość dobrze oddaje siłę słowa Carlo Gozziego, a improwizacje z humorem odnoszą się do współczesności. Mówi o odwiecznej walce płci, która ukazuje człowieka jako pełnego sprzeczności i nie zawsze spełniającego romantyczne wizje miłości.

- Praca nad spektaklem przebiegała dwuetapowo. W maju i czerwcu udało nam się stworzyć szkic przedstawienia. W lipcu koncentrowaliśmy się na Letnim Przeglądzie Teatralnym w Teatrze Dramatycznym, a od początku września bardzo intensywnie pracowaliśmy już całościowo na scenie. Do dyspozycji mieliśmy zaledwie trzy tygodnie, ale finalnie udało nam się wszystko dopiąć i stworzyć zadowalający efekt – powiedział w rozmowie z nami aktor Teatru Dramatycznego Mateusz Weber.


- Od samego początku pracowaliśmy na tekście Carlo Gozziego, czyli commedii dell’arte. Z operą Giacomo Pucciniego wspólna jest historia i bohaterowie, ale śpiewania w naszym przedstawieniu brak. W ramach ukłonu dla tej wielkiej opery, reżyser w zabawny sposób postanowił wykorzystać krótki fragment najsłynniejszej arii "Nessun dorma" – dodaje Mateusz.

Niezwykle ciekawy jest motyw powracających na scenę klaunów...

Stworzyliśmy przedstawienie, w którym od samego początku puszczamy do widza "oko". Klauni są połączeniem między publicznością, a aktorami - łamiemy czwartą ścianę, dajemy jasny sygnał - Tak! Jesteśmy w teatrze, jesteśmy aktorami, i zaraz zobaczycie Państwo historię, którą grają aktorzy Teatru Dramatycznego. Czy skończy się dobrze? czy źle? Autor napisał, że dobrze, ale jesteśmy w teatrze, a tu może wydarzyć się wszystko…

Pracowałeś już wcześniej z Ondrejem Spišákiem?

Z Ondrejem Spišákiem spotkałem się po raz pierwszy. Bardzo podoba mi się jego myślenie o teatrze. Przyszedł z dobrym, konkretnym pomysłem, który miał ożywić tekst - nie oszukujmy się – już nie pierwszej "świeżości". Jest otwarty na propozycje, słucha, co aktorzy mają do powiedzenia, dzieli się spostrzeżeniami. A do tego, jest po prostu fajnym człowiekiem z dużym poczuciem humoru, więc współpraca była bardzo przyjemna.

Bawicie się nieźle podczas spektakli...

To nie jest moje pierwsze spotkanie z commedią dell’arte w tym teatrze, i myślę, że całkiem nieźle odnajduję się w tej formie. Lubię role, które dają możliwość pewnego przerysowania postaci, które tak naprawdę nie są do końca realne. Tworzenie takiego bohatera daje niesamowitą frajdę.
Tak naprawdę – to my dopiero zaczynamy się bawić. Przedstawienie z każdym kolejnym spektaklem ewoluuje. Czujemy się coraz bardziej swobodnie. Dyrektor Tadeusz Słobodzianek, który jest autorem naszych intermediów, przysłuchuje się im i proponuje różne aktualizacje, odnosząc się do coraz to ciekawszych i nowszych wydarzeń w życiu publicznym... Kto wie... może za rok intermedia będą zupełnie inne...

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec


Teatr Dramatyczny w Warszawie, Scena im. G. Holoubka, "Księżniczka Turandot"
reżyseria Ondrej Spišák
Mateusz Weber jako Truffaldino, foto K.Bieliński
Spektakl widziała 26 września Małgosia
Najbliższe przedstawienia – 28, 29 i 31 grudnia

piątek, 22 listopada 2019

Mateusz Łapka o najnowszej premierze w Teatrze Ateneum

Co może się wydarzyć, kiedy duchy z przeszłości materializują się w świecie żywych i wtrącają się w ich życie? Jarosław Marek Rymkiewicz, wybitny poeta, dramaturg i eseista, napisał w roku 1979 sztukę zarazem upiorną i śmieszną, w której działalność widm jest wyjątkowo dokuczliwa. Każdy naród ma jakąś swoją historię, która albo napawa go dumą, albo bywa kulą u nogi. A kiedy trupy z przeszłości mieszają się z żyjącymi, wynikają z tego przeróżne porozumienia i nieporozumienia, groźne albo zabawne. Kochliwa hrabina sprzed stuleci odnajduje ducha kochanka we współczesnym dorobkiewiczu, stary generał z dawnego powstania ugania się za młodą mężatką… Kłania się nam Fredro i Witkacy, Mickiewicz i Mrożek. My, Polacy lubimy wracać do historii, taka nasza natura. Czasami jest to fajne, a czasami nieco męczące.

Jarosław Marek Rymkiewicz mówi: "Uważajcie rodacy, upiory przeszłości lubią wysysać z nas krew".

"Dwór nad Narwią" pióra Jarosława Marka Rymkiewicza jest pierwszą w nowym sezonie premierą w Teatrze Ateneum w Warszawie. O sztuce, jej przesłaniu rozmawiamy z młodym aktorem stołecznej sceny Mateuszem Łapką.


Będzie strasznie, będzie śmiesznie?

To jest bodajże trzecie w Polsce wystawienie tej sztuki, a pierwsze w Warszawie. Jak będzie? Troszkę śmiesznie, troszkę strasznie, bo zabawa tą konwencją duchów nam to umożliwia. Będziemy walczyć z tymi duchami przeszłości, z tym, z czym my, Polacy na co dzień nie możemy sobie poradzić. Z naszą przeszłością, z tym, że wchodzimy w życie z bagażem, z ciężarem, z czymś, od czego nie możemy się uwolnić. Artur Tyszkiewicz - reżyser tego spektaklu, powiedział kiedyś, że Polacy cały czas żyją na cmentarzach. Troszkę będzie też o tym, żebyśmy się nieco uwolnili od tego. Oczywiście, każda z postaci kreowana przez kolegów i przeze mnie jest inna, o co innego jej chodzi, ma odmienne wizje, i to jest wspaniałe.

Jesteś aktorem młodej generacji. Jak sobie radzisz z rozpamiętywaniem historii i naszej przeszłości?

Staram się z tym walczyć, ale to jest gdzieś w środku, ta nasza polskość. Myślę, że trzeba sobie zadać pytanie: co nam daje to ciągłe rozdrapywanie ran? My nie żyjemy tym, co się dzieje teraz, ale ciągle wracamy do tego, co było. Wracamy do dalszej czy bliższej historii, ale wracamy. Starsi koledzy wielokrotnie mówili, że kiedy się spotykają ze znajomymi, z lat szkolnych, siadają i pytają "co u ciebie?" – w odpowiedzi na to pytanie bardzo rzadko słyszą, co tak naprawdę dzieje się w obecnym życiu znajomego. Tamci wracają to tych lat i wspominają - "a pamiętasz jak trzydzieści lat temu ..?". Ciągle te wspomnienia powracają. Wiadomo, że są momenty, kiedy nie wolno nam zapomnieć tak całkiem. Mieliśmy niedawno Dzień Zaduszny i Dzień Wszystkich Świętych, jest to czas refleksji, wspomnień, ale potem to mija i nie możemy ciągle się umartwiać. Po to jest taki dzień w roku, żeby pamięć czcić w odpowiedni sposób, ale nie przez kolejne 364 dni w roku. Postać Kamila, którego gram, mówi takie słowa – "czy ludzie, którzy przeminęli, będą ciągle rozdzierać piersi ludzi przyszłych? Czy zawsze będziemy się tym nawzajem zamęczać?".

Jest jakieś rozwiązanie?

Z pewnością jest. Jednak każdy musi sam znaleźć odpowiedni dla siebie sposób. Można inaczej żyć, a przynajmniej spróbować.

Powiedz coś więcej o granej przez Ciebie postaci?


Kamil jest umarłym poetą. Do końca nie wiemy, jaki związek ma imię postaci z poetami, którzy żyli przed laty. Kamil jest zjawą, sami możemy sobie interpretować, który Kamil... Podobnie jest z postacią graną przez Krzysztofa Gosztyłę - Jenerał Józef. Było tylu Józefów w historii Polski, że każdy może sobie dopasować swojego. Fajnie jest to wszystko potraktowane przez autora tekstu. Widz może sobie dowolnie dobrać, zinterpretować. Wracając do mojej postaci: Kamil popełnił samobójstwo, taka romantyczna śmierć, strzelił sobie w usta z powodu nieszczęśliwej miłości. Zabił się z miłości do kobiety - z którą, żeby było śmiesznie - żyje teraz we dworze już po śmierci. Ich groby znajdują się nieopodal. Nie są w związku, jednak Kamil cały czas jest w niej bardzo zakochany, mimo śmierci to uczucie nie wygasło. Kamil jest człowiekiem, którego nikt nie próbuje zrozumieć. Jest inny niż cała reszta zjaw. Poeta…On inaczej odbiera rzeczywistość, inaczej patrzy na pewne rzeczy, inaczej myśli, czuje. Jest wyśmiewany, traktowany nie do końca poważnie. Próbuje osiągnąć taką duchową wzniosłość. Stara się być dobrym człowiekiem, wije sobie wianki, ogląda piękno przyrody, słucha śpiewu ptaków. Mówi, że takie przyziemne rzeczy jak seks, picie, jedzenie to nie jest to, na czym mu zależy. Powinniśmy się rozwijać, piąć wyżej i wyżej, szczeblować w górę po drabinie ducha. Kamil jest taką właśnie postacią. Czy to mu się uda, czy nie, to już trzeba przyjść do teatru i samemu się przekonać.

Czyli w spektaklu będziemy obcować z bohaterami żywymi i widmami?

Tak. Widz doskonale będzie wiedział, kto do której grupy należy. Mamy ciekawą charakteryzację, wszystko jest czytelne dla widza. Sztuka, mimo, że napisana lata temu, jest bardzo aktualna. Postać grana przez Darka Wnuka mówi, że te genetyczne krzyżówki, mutacje, kombinacje to jest przyszłość. Wprawdzie na szczęście nie żyjemy z umarłymi, ale naukowcy dokonują różnych genetycznych eksperymentów, klonują, krzyżują na co dzień – na przykład zwierzęta. Kto wie, dokąd to zmierza i jak się może rozwinąć?

Bawiliście się chyba nieźle na próbach?

Tak. Postaci duchy są mocno przerysowane, wygląda to trochę jak "stary teatr" – od charakteryzacji po grę. Momentami mamy do czynienia z "nadgrywaniem". Tego szukaliśmy, wspólnie pracując nad tym, jak ta sztuka powinna wyglądać. Gdy pojawiła się charakteryzacja, kostiumy, i zobaczyliśmy siebie nawzajem – było dużo śmiechu. Zapraszam serdecznie na przedstawienie.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec


fot. Bartek Warzecha

Teatr Ateneum w Warszawie, "Dwór nad Narwią", reż. Artur Tyszkiewicz,
Spektakl widziała 14 listopada Małgosia
Najbliższe przedstawienia – 10, 11 i 12 grudnia

czwartek, 31 października 2019

"Dido and Aeneas" - pierwsza angielska opera narodowa w Łazienkach Królewskich

Teatr Królewski w Starej Oranżerii w Muzeum Łazienki Królewskie w Warszawie wystawił pierwszą angielską operę narodową "Dido and Aeneas" Henry’ego Purcella. Premiera dzieła miała miejsce 26 października.


"Dido and Aeneas" to pierwsze dzieło dramatyczne "brytyjskiego Orfeusza" – Henry’ego Purcella. Okoliczności powstania tej trzyaktowej opery do libretta Nahuma Tate’a nie są do końca znane. Jest kilka znaków zapytania. Oryginalny rękopis bowiem zaginął. Nie ma też pewności, czy prawykonanie opery w Chelsea w 1689 roku nie było w istocie wznowieniem wystawianego już wcześniej przedstawienia. Ważny jest fakt, że w XX wieku dzieło to zyskało należytą sławę i stało się jedną z najczęściej nagrywanych oper sprzed epoki Mozarta.
Podstawą dla jednego z najgenialniejszych utworów angielskiego baroku jest historia tragicznej miłości Dydony i Eneasza, przekazana w Wergiliuszowej Eneidzie. Henry Purcell zdołał przełożyć na język dźwięków dramat postaci i różnorodność emocji bohaterów.


Przepiękna muzyka, mistrzowskie wykonanie artystów Polskiej Opery Królewskiej zachęcają do obejrzenia dzieła. Symbolika starożytna i tragiczna opowieść o miłości i przeznaczeniu, bardzo angielska w klimacie, lokalne tradycje i folklor, wiedźmy i czarownice – wszystko to znakomicie przekazali w tańcach tancerze zespołu Varsavia Galante. Pięknie się całość odbiera, a wspaniale spędzony wieczór sprawi, że zapomnimy na chwilę o jesiennej aurze.

Łazienki Królewskie zapraszają również na zbliżającą się kolejną premierę. 15 listopada na deskach Teatru Królewskiego odbędzie się premiera "Śpiewnika domowego" Stanisława Moniuszki. Kolejne spektakle 16, 28 i 29 listopada. Zapraszamy w piękne i gościnne progi Królewskich Łazienek.

"Dido and Aeneas" Henry’ego Purcella oglądała i wysłuchała 25 października – Małgosia
zdjęcia: Katarzyna Gotowiec

wtorek, 2 lipca 2019

"Cesarz" w Teatrze Ateneum

"Cesarz" to wielogłosowa opowieść o władcy Etiopii Hajle Syllasje, który zmarł w 1975 roku, oraz o jego dworskiej świcie. Ukazuje służalczość, lizusostwo, strach, pazerność, uległość oraz walkę o względy władcy. Reportaż Kapuścińskiego to arcydzieło gatunku. Został uznany za jedno ze 150 najważniejszych dzieł XX wieku. Swoją wspaniałą pozycję zawdzięcza równie nieśmiertelnej nauce, że paranoja władzy prędzej czy później doprowadzi do upadku wszystkiego. Książka ma uniwersalny charakter, obnaża mechanizmy władzy – z tego też względu każdy znajdzie w niej swoją "prawdę" i swoje odniesienia do teraźniejszości.


Pod koniec lat 70. "Cesarz" był w Polsce lekturą obowiązkową. Czytelnicy bez trudu odnaleźli na dworze etiopskiego monarchy totalitarny "czerwony dwór" KC PZPR. Kapuściński mistrzowsko żongluje w "Cesarzu" różnymi stylistykami literackimi, od reportażu po barokową ornamentykę, czym jeszcze bardziej przybliża temat współczesności.
Słynny reportaż mistrza Kapuścińskiego w adaptacji i reżyserii Mikołaja Grabowskiego stanowił z pewnością duże wyzwanie.

- Nie jest prostą sprawą przenieść reportaż na scenę. Przedstawiamy upadek dworu ostatniego Cesarza Etiopii Hajle Syllasje. Dzieło poświęcone jest właśnie jemu. Jest na tyle wspaniałe i przewrotnie napisane, że właściwie można to odnieść do każdego systemu autorytarnego. Ponadczasowe są sportretowane w "Cesarzu" ludzkie ambicje, niemoc, strach, a także niegodziwość, dwulicowość i podłość. Kiedy jest zbyt dużo tej władzy, samowoli, to zaczyna się robić groźnie. U nas jest i groźnie, i momentami śmiesznie, bo poruszamy się w totalnie absurdalnej przestrzeni, absurdalnych tekstach, więc mam nadzieję, że będzie też ciekawie. Jednak, żeby się przekonać, czy nam się to udało – trzeba przyjść i obejrzeć sztukę – powiedziała odtwórczyni jednej z ról, aktorka Ateneum, Julia Konarska.

"Cesarz" został napisany tekstem ciągłym, bez podziału na dialogi. Przedstawia między innymi szereg wypowiedzi ludzi z otoczenia władcy Etiopii. Mikołaj Grabowski zobaczył w tym dziele materiał, który można wystawić w teatrze. Wymagało to dogłębnej analizy, poczynienia pewnych skrótów, aby w miarę sprawnie i zachęcająco podać ten tekst widzowi. Czy się udało?
Widziałam przedstawienie 23 czerwca i cały czas rozmyślam, czy reportaż nadaje się na scenę i tej odpowiedzi w stu procentach nie uzyskałam. Mam mieszane uczucia, ale taki stan duszy i głowy powinien zachęcić miłośników teatru, aby samemu się przekonać i dać sobie odpowiedź.

Mikołaj Grabowski – jak powiedziała nam Julia Konarska - jest człowiekiem renesansu
. Nad wszystkim czuwał, nad ruchem na scenie, gestami. Wybrał muzykę, podjął się choreografii.
- Praca z nim to wspaniałe doświadczenie. - Jestem szczęśliwa, że zostałam wybrana do tego projektu. Zapraszam serdecznie na spektakl – powiedziała aktorka tego niezwykle lubianego przez mieszkańców Warszawy teatru.

Premiera "Cesarza" zakończyła bogaty sezon Teatru Ateneum. Sztuka cieszy się ogromną popularnością. Kolejne spektakle od 12 do 18 września.

Małgorzata Gotowiec

wtorek, 4 czerwca 2019

"Łowca" - krótka recenzja

Szłam na sztukę w dobrej obsadzie. Wyszłam ze znakomitego spektaklu z bezbłędnymi rolami.

"Łowca" to rodzaj przypowieści o człowieku, jego emocjach i mechanizmach rządzących ludźmi w mniejszych lub większych zbiorowiskach. O socjotechnikach, tworzeniu poczucia zagrożenia, kreowaniu wspólnego wroga. Ale też o emocjach w skali mikro: radzeniu sobie ze stratą kogoś bliskiego, o przyjaźni, miłości, pożądaniu. Obie perspektywy czasem mają punkty wspólne, choćby w momencie, gdy jedna z bohaterek musi wybierać między lojalnością wobec rodziny a sprawą. Ale przeważnie wszystko się toczy niezależnie od intencji bohaterów, którzy nawet gdy są sobie bliscy, zaskakują się reakcjami w różnych sytuacjach.

Historia dzieje się w bliżej nieokreślonym miejscu. Tak naprawdę nie ono jest istotne, jak też czas i łańcuch zdarzeń w fabule. Najważniejsze znajduje się między wierszami, w pojedynczych słowach, tonie głosu, postawie ciała. Czwórka aktorów rozgrywa ten koncert pierwszorzędnie, nasycając sensem historię opowiadaną w formie pojedynczych scen. Przyznam, że nie mam pewności, czy finał fabularny rozegrał się już po godzinie wyznaczonego spotkania na moście (istotnego dla wyborów bohaterów). Ale nie to było tak naprawdę istotne. Tak jak zazwyczaj lubię uporządkowaną fabułę, czytelne ramy czasowe i starannie domknięte wątki, tak tym razem wystarczyła mi warstwa emocjonalno-intelektualna. Podana bez długich monologów, odwoływania się do toposów i całego rusztowania budowanego przez edukację kulturalną. Bardzo prosto, bardzo uniwersalnie.

Dawno nie oglądałam równie angażującej sztuki. Co ciekawe, zaangażowanie nie oznaczało oczekiwania, co się zdarzy za chwilę, a raczej nieustające zadawanie sobie pytania "dlaczego?". Niewątpliwie duża w tym zasługa reżysera i aktorów. Cała czwórka gra koncertowo: nie ma pokusy analizowania ich dykcji czy ruchu scenicznego, bo są bez zarzutu. Można spokojnie (?) zanurzyć się w świecie, który kreują. Jak ja lubię takie pieczołowicie przygotowane sztuki, które drażnią intelekt i wrażliwość!

Spektakl 1 czerwca oglądała Maria

poniedziałek, 3 czerwca 2019

Olga Sarzyńska o najnowszej premierze w Teatrze Ateneum

Niepokojący i intrygujący thriller serwuje nam Teatr Ateneum w Warszawie. Ostatnia premiera kończącego się pomału sezonu to „Łowca” pióra Dawn King w reżyserii Wojciecha Urbańskiego.


Kraj pogrążony jest w kryzysie. Obfite opady deszczu, pola są zalane. Brakuje jedzenia. W ludziach rodzi się strach i pytanie – jakie będzie jutro. Kiedy okazuje się, że farma Covey’ów również nie osiągnie założonych celów, władza wysyła do nich Wilhelma Bloora, żeby przeprowadził śledztwo. Wilhelm jest tresowanym od najmłodszych lat łowcą lisów, a jego misja ma na celu odnalezienie zwierząt, które odpowiadają za zarazę.

W trakcie trwającego śledztwa rodzi się jednak więcej pytań niż odpowiedzi, a zaskakujący bieg wydarzeń na zawsze zmieni życie bohaterów…

„Łowca” - to thriller psychologiczny. Rzecz dzieje się nie wiadomo kiedy i nie wiadomo gdzie, dzięki temu fabuła jest bardzo ciekawa i intrygująca – opowiada nam aktorka Ateneum Olga Sarzyńska, która wciela się w postać Sary, przyjaciółki głównej bohaterki.

- Jesteśmy skupieni na bohaterach i na ich historii. Historia jest oczywiście ważnym tłem, ale bardzo ważna jest psychologia tych postaci, ich relacje między sobą. Każda z nich jest inna, reprezentuje różne postawy. Nie brakuje napięcia. Towarzyszy nam świetna muzyka i scenografia - duszna, ciasna - co jeszcze bardziej podsyca napięcie – dodaje aktorka.

Kim jest twoja postać?

Moja postać to Sara, przyjaciółka głównej bohaterki, którą gra Emilka Komarnicka. Jest to osoba mocno stąpająca po ziemi, matka dwójki dzieci. Jest głosem rozsądku, ale jak się potem okaże, nie do końca… Staje przed bardzo trudnym wyborem, i jak się to skończy trzeba obejrzeć spektakl.
W każdym z bohaterów dokonuje się zmiana, zarówno w ich życiu, jak i w nich samych. Nie chcę wszystkiego zdradzać.

W jakim klimacie jest sztuka - skandynawskim czy raczej angielskim?


Autorka jest Brytyjką, ale jej osoba owiana jest tajemnicą, nie za wiele o niej wiemy. Ciężko jest dokładnie określić. Mamy dom, miasteczko, nie sprecyzowane w jakiej szerokości geograficznej - to mi się podoba. Historia ta mogła wydarzyć się wszędzie...

Widać, że zgrany z was zespół...

Zdecydowanie tak. Pracowało się nam fantastycznie. Reżyserem jest Wojtek Urbański, którego znam jeszcze z Akademii Teatralnej – gdyż jego pierwsze wykształcenie to aktor. Dopiero potem skończył reżyserię.

W Teatrze Ateneum już pracował...

Tak, reżyserował spektakl „Pocałunek”. Bardzo się cieszę, że w pracy mogliśmy się spotkać. Jest reżyserem dociekliwym, wymagającym, poszukującym, bardzo otwartym na aktorów, gdyż doskonale nas rozumie z racji tego, że sam też nim jest. Wie czego potrzebujemy i z czym się zmagamy, a to niezwykle pomaga w pracy. My skupialiśmy się na tym, co najważniejsze, na emocjach, na psychologii bohaterów, a nie na nie wiadomo jakiej inscenizacji. Wydaje mi się, że w sposób bardzo rzetelny jest ta cała historia przez nas przedstawiona. Jest to według mnie porządny teatr, to którego każdy widz może przyjść - starszy i młody, i na pewno zainteresuje go ta historia.

Zachęca bardzo dobra obsada. Młodzież Ateneum jest zdolna.


Dziękuję bardzo, to miłe słowa. Obsada jest ciekawa i gra jeden z moich ukochanych aktorów, jakim jest Tomek Schuchardt oraz Emilia Komarnicka, a także bardzo młody Adrian Zaremba i moja skromna osoba. Zapraszamy serdecznie na spektakl.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Ateneum w Warszawie, „Łowca”, reż. Wojciech Urbański

Spektakl widziała 9 maja Małgosia
Najbliższe przedstawienia już w nowym sezonie.

wtorek, 19 marca 2019

"Gwoździe" w Akademii Teatralnej

"Czołem wbijając gwoździe w podłogę" – tak brzmi oryginalny tytuł monodramu, pióra Erica Bogosiana. Napisany został w 1994 roku. Cezary Kosiński, reżyserujący spektakl w Akademii Teatralnej w Warszawie, skrócił tytuł do jednego słowa – "Gwoździe".


Czytałam gdzieś, że spektakl mógłby być krótszy, bardziej spójny, bardziej prawdziwy w swym przesłaniu. Pozwolę sobie nie do końca zgodzić z tą opinią. Ani przez moment się nie nudziłam, odpowiadało mi i tempo i pomysł i wykonanie. Super praca Cezarego Kosińskiego ze studentami IV roku, którzy zaprezentowali się z bardzo dobrej strony, pokazując warsztat i umiejętności, a także oddali znakomicie to szaleństwo, przez które przemawia po prostu lęk młodych o przyszłość. Może wielkiego przerażenia nie czułam, wychodząc z teatru, ale obawy tak. Myśli o sztuce, jej przesłaniu krążyły mi po głowie przez dłuższy czas, nie tylko ten spędzony przy ulicy Miodowej w Warszawie, a to też sukces młodzieży i jej reżysera.

Tekst cały czas jest bardzo bliski dzisiejszej rzeczywistości. Eric Bogosian opisuje w swoim monodramie społeczeństwo amerykańskie, a raczej wyłowione z tej społeczności typy ludzkie.
Są wśród nich m.in.: neurotyczny sprzedawca płytek ceramicznych, bezdomny, narkomanka, oraz artysta, który chorobliwie pragnie sukcesu. Bohaterów łączy frustracja i zagubienie. Sztuka sprawia, że zaczynamy się zastanawiać razem z aktorami nad sensem i sposobem funkcjonowania w tym zwariowanym świecie, w którym panuje konsumpcja i odosobnienie.


30 lat temu głównym narzędziem manipulacji ludźmi był telewizor, dziś jest nim internet.
Ofiarami natomiast, zarówno wtedy, jak i obecnie, są ludzie. Tematy nie są nowe. I w pierwszej chwili wydają się przebrzmiałe, tylko, czy wyciągnęliśmy wnioski z wcześniejszych doświadczeń? Dostajemy odpowiedź – cały czas jesteśmy zagubieni, nie rozumiemy często świata i nie widzimy zagrożeń, jakie on niesie.

Na szczęście Bogosian pokazuje nam też bardziej optymistyczną stronę życia, uśmiecha się do swoich bohaterów, a widzom pozostawia furtkę bezpieczeństwa. Przysłowiowa szklanka z wodą nie jest do połowy pusta lub pełna, ale od zawsze pusta. Jeśli w jakiejś mierze jest wypełniona, to marzeniami, pragnieniami, a także złudą prowadzącą do katastrofy. Gwoździe są narkotykiem, używką, słabością, religijną mamoną, traumą...itd.
Zdecydowanie zachęcam, aby wybrać się na ten spektakl. Warto.

Akademia Teatralna w Warszawie, "Gwoździe", reż. Cezary Kosiński
zdjęcia: Bartek Warzecha

Najbliższe spektakle 15, 16, 17 kwietnia.
Spektakl widziała 13 lutego Małgosia

"Piloci" - zmarnowany temat

Bardzo chciałam zachwycić się tym spektaklem, ale się nie udało. Być może dlatego, że sporo czytałam na temat II wojny światowej i polskich lotników w Anglii, a to nie jest dobry wstęp do oglądania tego przedstawienia...

Mój podstawowy zarzut dotyczy scenariusza: jest stereotypowy aż do bólu, a wygrana zła na całej linii irytuje. Wiadomo, wojna, zdrady, sojusze mocarstw, komunistyczny reżim, ale moim zdaniem na litanię nieszczęść i złe zakończenie musical średniej klasy nie może sobie pozwolić. Gdyby to było arcydzieło, to co innego, ale to zdecydowanie nie jest przyszły klasyk gatunku. Jak się trochę więcej przeczyta o jakiejkolwiek epoce, to się wie, że życie rzadko bywa czarno-białe. Tak, wojna na pewno sprzyja dramatycznym rozwiązaniom, niepomyślnym finałom, ale tu nieszczęście goni nieszczęście, a jeden drewniany tekst goni kolejny nie mniej przewidywalny. Dialogi nie ożywiają papierowych postaci i niewątpliwie uzdolnieni młodzi aktorzy musicalowi nie mają szans na uratowanie całości.

Twórcy nie zdecydowali się chyba do końca, dla kogo robią to przedstawienie. Kilka piosenek rapujących, otwierająca przedstawienie sekwencja gry komputerowej (która akurat bardzo mi się spodobała, ale niewiele miała wspólnego z dalszą akcją sceniczną) - to najwyraźniej ukłony w stronę widzów zdecydowanie młodszych. Ale pomiędzy taką współczesnością królowała ramota nie odstająca poziomem uproszczenia od najstarszych operetek (które rządziły w Romie przed 20 laty i od których dyrektor Kępczyński zdecydowanie się odcina). Jak Żyd, to handlarz, jak polski pilot w Anglii, to zamiast nauki języka będzie podrywanie nauczycielki, angielski lord jest flegmatyczny, jego szkocki lokaj żałuje gościom whisky itp. itd. Jedynie niemiecki pilot wymyka się łatwemu szufladkowaniu i rokuje na postać niejednoznaczną. Niestety, jest bohaterem zdecydowanie drugoplanowym.

Teatr Muzyczny Roma znany jest m.in. z tego, że w przedstawieniach na dużej scenie twórcy dbają o nietuzinkowe efekty specjalne. Tym razem ich wyobraźnia poszła w kierunku niekoniecznie godnym naśladowania. Zrobienie pseudowybuchu bomby lotnicznej (takiego z błyskiem i falą ciepła) to chyba nienajlepszy pomysł w erze, gdy zamachy terrorystyczne stosunkowo często goszczą na pierwszych stronach gazet. Wydaje mi się, że zamiast mozolnej pracy nad tym efektem byłoby lepiej więcej czasu poświęcić na reżyserię dźwięku w początkowych scenach zbiorowych - nagłośnienie orkiestry było wtedy zdecydowanie lepsze niż śpiewaków, przez co kompletnie nie dało się usłyszeć tekstu.

Mimo wszystko "Piloci" mają też parę zalet. Bardzo spodobała mi się scenografia, której głównym elementem są mobilne ekrany LED. Rozwiązanie zdecydowanie bardziej uniwersalne niż tradycyjna teatralna kombinacja zapadni i scen obrotowych. Ekrany doskonale uzupełniają sceny miejskie, kabaretowe, sprawdzają się w scenach walk lotniczych, a otwierająca spektakl sekwencja z grą komputerową mogłaby być pięknym łącznikiem historii i współczesności (gdyby udało się jakoś zgrabnie skontrapunktować historię lotników współczesnością). Podobały mi się kostiumy - umiejętnie łączące styl epoki i wygodę aktorów. Wykonawcy umieli tańczyć i śpiewać, a grający główny szwarccharakter Jan Bzdawka wyraziście zagrał swoją rolę. Trochę tych zalet było, ale jeśli ktoś szuka naprawdę doskonałego przedstawienia muzycznego, to lepiej zrobi, jeśli wybierze "Tuwima dla dorosłych" na małej scenie tego samego teatru. Albo "Kinky Boots" w pobliskim Teatrze Dramatycznym. A o polskich pilotach w Wielkiej Brytanii warto poczytać, zaczynając chociażby od porywająco napisanej "Sprawy honoru" autorstwa Lynne Olson i Stanleya Clouda.

"Piloci", Teatr Roma
Spektakl oglądała 16 lutego Maria

środa, 6 marca 2019

"Orfeusz" Monteverdiego na Zamku Królewskim w Warszawie

Sala Wielka na Zamku Królewskim w Warszawie znakomicie nadaje się do przyjmowania w swoje progi takich wspaniałych dzieł jak "Orfeusz" Claudio Monteverdiego. Od pierwszych dźwięków orkiestry i od pierwszych wyśpiewanych nut śpiewaków przenosimy się w mitologiczny czas. Piękna architektura, wystrój wnętrz, odpowiednia akustyka i cudowne oświetlenie sprawiają, że...czujemy się jak w raju. Po prostu jest pięknie i możemy w pełni oddać się przeżywaniu przepięknej muzyki w wykonaniu zespołu instrumentów dawnych Capella Regia Polona i słuchać partii wokalnych w bardzo dobrych interpretacjach śpiewaków Polskiej Opery Królewskiej.

Zmarły 23 stycznia Ryszard Peryt, Dyrektor Polskiej Opery Królewskiej, aktor, reżyser, profesor sztuki teatru, wykładowca Akademii Teatralnej w Warszawie, wielki znawca i twórca inscenizacji oper barokowych, klasycznych i dziewiętnastowiecznych oraz polskich prawykonań oper dwudziestowiecznych tak pisał o tym znakomitym dziele:

    Cała partytura Monteverdiego zbudowana jest z emocjonalnych i sonorycznych kontrastów. W swej strukturze nawiązuje do reguł dramaturgii w teatrze starożytnej Grecji. Monteverdi podkreśla całkowitą i absolutną jednorodność muzyki, nadając jej w ten sposób ascetyczny wymiar filozoficzny i mistyczny. Jego muzyka przedstawia w sposób widzialny to, co niewidzialne. W jego partyturze wyraziście widoczna jest orficka metafizyka oraz wzajemne przenikanie się trzech głównych żywiołów antyku: omoiosis – pathopois – katharsis, tworzących stylistyczną jedność i zupełnie nowy kształt ekspresji dla Prawdy, Dobra i Piękna, rozpiętych między "grecką filozofię" i "europejską teologię".

    Monteverdi w finale swojej genialnej opery to, co mitologiczne, przenika tym, co teologiczne, i ojciec (Apollo) wraz z synem (Orfeusz) wstępują do Nieba. Ten finał stanowi niezwykle ważny i znaczący akt dla całej późniejszej historii opery w Europie. To iście platońskie zakończenie, w którym miłość Orfeusza jest niewzruszona i pewna, a jego droga nie kończy się tu – na ziemi, lecz prowadzi do Ojca, do Nieba.

    "Orfeo" Monteverdiego stanowi operową alegorię świata, która poprzez wiarę odsłania Nadzieję, która prowadzi ku Wiecznej Miłości.

A mnie pozostaje tylko zaprosić i zachęcić miłośników pięknej muzyki, aby sprawdzali, kiedy następne spektakle. To trzeba koniecznie usłyszeć i zobaczyć, aby przeżyć coś muzycznie niebiańskiego.

Widziała i słuchała 26 lutego Małgosia


Claudio Monteverdi
"Orfeusz"

Dyrygent: Krzysztof Garstka
Inscenizacja, scenografia, reżyseria: według koncepcji Ryszarda Peryta
Opieka reżyserska: Sławomir Jurczak
Gest i ruch sceniczny: Romana Agnel
Kostiumy i rekwizyty: Marlena Skoneczko
Projekcje: Marek Zamojski
Światło: Piotr Rudzki
Przygotowanie zespołu wokalnego: Lilianna Krych

Obsada
Orfeo: Karol Kozłowski
Euridice, La Musica: Marta Boberska
Speranza: Aneta Łukaszewicz
Messaggera: Anna Radziejewska
Proserpina: Olga Pasiecznik
Pastore (alto): Marcin Gadaliński
Pastore (tenore): Zbigniew Malak
Pastore (tenore): Mikołaj Zgódka
Ninfa: Julita Mirosławska
Caronte: Sławomir Jurczak
Plutone: Marcin Pawelec
Apollo, Eco: Sylwester Smulczyński

Zespół wokalny Polskiej Opery Królewskiej

Capella Regia Polona

czwartek, 21 lutego 2019

Mateusz Weber: "Twórczość Szekspira jest ponadczasowa, cały czas aktualna"

Szekspirowska historia księcia Hamleta, który musi zmierzyć się z nagłą i tajemniczą śmiercią ojca, to jeden z najważniejszych światowych dramatów. "Hamlet" w reżyserii Tadeusza Bradeckiego opowiedziany jest w konwencji ponadczasowej, tak jak ponadczasowa jest spirala zła, która otacza młodego księcia. To pełna intryg, spisków i walki o tron opowieść o tragiczności ludzkiej historii, w której pokój zapada tylko po to, by mogła zacząć się kolejna wojna. Teatr Dramatyczny w Warszawie jako pierwszy w Polsce wystawia "Hamleta" w nowym tłumaczeniu Piotra Kamińskiego.


O sztuce, fenomenie wielkości Williama Szekspira i pracy nad "Hamletem" rozmawiamy z aktorem Teatru Dramatycznego, Mateuszem Weberem, który wciela się w postać Horacego.

Wieki przemijają, a Szekspir trwa i ma się cały czas znakomicie.

Pewnie znajdą się tacy, którzy za twórczością Szekspira nie przepadają, ale tych pewnie jest zdecydowanie mniej niż jego miłośników. Jedno jest pewne - Szekspir jest dziś nadal aktualny. Jego twórczość jest ponadczasowa, znakomita – mówi w rozmowie z nami Mateusz Weber.

- Często się zdarza, że mówimy, że sztuka grana w teatrze jest aktualna, cały czas na czasie. Szekspir i jego thrillery i intrygi są niby proste, ale jakże wciągające. Cały czas to są bardzo aktualne rzeczy: morderstwa, zabójstwa, krew przelana, często zupełnie niepotrzebnie, ale mająca odzwierciedlenie w naszym realnym świecie. Podobnie rzecz się miała z "Miarką za miarkę", gdzie rzecz się dzieje w Sejmie. W piątym akcie reakcje i szaleństwo publiczności było dobitne, a my dolewaliśmy jeszcze oliwy do ognia – współgraliśmy z widownią. To dotyka, daje do myślenia, powoduje jakieś reakcje, i mam nadzieję, że nasz "Hamlet" też taki będzie. Mimo, że nie mamy jakiegoś super przekazu, wspaniałej inscenizacji, a raczej staramy się to zrobić "po bożemu", w tradycyjny sposób. Historia jest historią i wierzę, że uda nam się ją jak najlepiej opowiedzieć.

Pierwszy raz widzowie zobaczą "Hamleta" w nowym tłumaczeniu.

Tak, jest całkiem nowe tłumaczenie, nie "Hamlet" Barańczaka – jakiego chyba najlepiej znamy - a Kamińskiego. Uważam, że bardzo fajnie się go czyta. Jest bardzo dostępny. Jak go czytaliśmy pierwszy raz, byliśmy zachwyceni, doszliśmy do wniosku, że każde słowo jakie pada, jest zrozumiałe dla widza. Całość podana jest do odbioru w dość prosty sposób. Jest w tym siła naszego spektaklu. Spektakl mimo, że zrobiony „po bożemu”, dobrze znany, a i tak spowoduje, że przyjdziemy do teatru i spędzimy z tą historią znakomity wieczór. Nie silimy się na coś nowego. Robimy "Hamleta" w taki sposób, jak go napisał William Szekspir. Główny bohater ma w sobie ból, emocje, tak samo jak inne postaci, i przeżywa swój dramat.

Lubisz swoją postać – Horacego? - to bardzo pozytywny bohater.

Dużo o niej rozmawialiśmy i doszliśmy do wniosku, że to jest taki troszeczkę Szekspir. Obserwuje sytuację, mało mówi, w całej sztuce - z tym miałem na początku kłopoty - bo bycie na scenie też jest trudne. W końcu chyba udało nam się znaleźć tego najwierniejszego, oddanego człowieka. Stworzyliśmy troszeczkę inne zakończenie niż zazwyczaj - i to jest ta jedyna zmiana, na jaką sobie pozwoliliśmy – ale nie chcę zdradzać…trzeba przyjść i zobaczyć i wyrobić sobie swoją ocenę. Myślę, że jest zaskakujące. Nasze zakończenie pokazuje aktualność tekstu – ono dotyka… Horacy, to trudna postać. Cały czas jej dotykam, uczę się jej i z biegiem przedstawień będzie ona dojrzewała - to jest taki Szekspir obserwator, który chce przekazać potem tę historię, który służy zawsze radą, trwa u boku Hamleta. Myślę, że są momenty, kiedy on mówi: "Boże kochany, co ty robisz, przyjacielu?!" Jednak szacunek, jaki ma do Hamleta, do jego mądrości, pozycji, nie pozwala mu nic powiedzieć, nic poradzić, sprzeciwić mu się. On ma swoje zdanie, Horacy nie zawsze go popiera, ale milczy, trwa przy nim i wspiera. Na tym polega przyjaźń.

"Hamlet", to zawsze wielkie wydarzenie teatralne. Niektóre sztuki przechodzą bez echa. A ten dramat należy do takich, o których się mówi, który każdy chce zobaczyć.

Mam nadzieję, że właśnie tak to zostanie odebrane. Jako ważne teatralne wydarzenie. Wielka sztuka na 70-lecie Teatru Dramatycznego. Jest to czwarty "Hamlet" w tym teatrze. Sami wielcy go grali, z Gustawem Holoubkiem na czele. Niestety nie zostało ono zarejestrowane. Każdy z nas indywidualnie oglądał jakieś inscenizacje nagrane, też te hollywoodzkie i brytyjskie. Ja osobiście, nie jestem fanem szukania i podglądania, jak ktoś inny zagrał moją rolę. Wolę sam wypracować swoją postać, dojść do czegoś, wyciągnąć wnioski…ale każdy ma swoje metody. Serdecznie zapraszamy na tę najbardziej znaną sztukę świata do Teatru Dramatycznego.


Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Dramatyczny w Warszawie, "Hamlet", reżyseria Tadeusz Bradecki, przekład Piotr Kamiński
Mateusz Weber, foto: Katarzyna Chmura

Najbliższe spektakle – 14, 15, 16 marca

środa, 20 lutego 2019

Krzysztof Szczepaniak: „Trzeba teraz brać się do roboty”

„Hamlet” Williama Szekspira był wystawiany w Teatrze Dramatycznym w Warszawie trzy razy – w 1962 roku spektakl wyreżyserował niezapomniany Gustaw Holoubek i zagrał również tytułową rolę. W 1979 roku Holoubek ponownie sięgnął po ten chyba najbardziej znany w świecie dramat, a rolę księcia Hamleta powierzył Piotrowi Fronczewskiemu. Kolejna adaptacja miała miejsce w 1992 roku – reżyserii podjął się wtedy Andrzej Domalik, a tytułową rolę zagrał Mariusz Bonaszewski.

Czas na nowego księcia Hamleta – od stycznia 2019 roku w tę postać wciela się aktor młodego pokolenia – Krzysztof Szczepaniak. Spektakl reżyseruje Tadeusz Bradecki. Sztuka po raz pierwszy w Polsce prezentowana jest w nowym przekładzie Piotra Kamińskiego.

Krzysztof Szczepaniak, czego się dotknie, zamienia w złoto. Wszystkie role aktora to postaci, które zapadają głęboko w pamięć, obok których nie da się przejść obojętnie. Młody, niezwykle zdolny, z dystansem do siebie i kochający to, co robi. Christopher, geniusz matematyczny ze sztuki „Dziwny przypadek psa nocną porą”, Mistrz ceremonii z „Cabaretu”, Lola/Simon z „Kinky Boots”, Lucjo z „Miarki za miarkę”, czy fantastyczny, napędzający intrygę Arlekino ze „Sługi dwóch panów”. Czas zatem na Hamleta.
O najnowszej premierze Teatru Dramatycznego w Warszawie rozmawiamy z odtwórcą tytułowej roli, Krzysztofem Szczepaniakiem.


Zastanawiałeś się, ilu już „Hamletów” zostało zagranych?

Mnóstwo... Ogromna liczba.

Jak zagrać, czym zaskoczyć? Kiedy właściwie wszystko już zostało powiedziane.

Myślę, że nie skupiać się na tym, żeby czymś zaskakiwać, bo już wszystko było: Hamlet kobieta, Hamlet pijany, Hamlet dziecko. Nie ma sensu na silenie się na coś oryginalnego. Można go wystawić na bogato, pięknie, jak w National Theatre, a można go wystawić w zupełnie skromnych warunkach, przy czarnej kotarze. Na tym polega siła tego dramatu, że nie da się zrobić inscenizacji, która będzie w pełni kompleksowa, będzie ujmowała wszystkie aspekty. Była wersja, która stawiała na jego seksualność, wersja, która stawiała na mord założycielski, na siłę śmierci, morderstwa, które wynika z morderstwa. Czy aspekt depresji. Jest tyle różnych rzeczy, że nie da się tego ująć, trzeba na coś postawić – mówi w rozmowie z nami Krzysztof Szczepaniak.

Zatem na co stawiacie?

Sądzę, że my postawimy na Hamleta jako na osobę, która demaskuje rzeczywistość, ale jej nie wytrzymuje i w związku z tym wariuje. Monologi, które służą tylko, i aż po to, żeby on sam sobie uświadomił, na którym etapie w danym momencie dramatu jest. Przeskakuje na kolejne etapy, aż mówi sam do siebie – „teraz każda myśl moja ocieka krwią” - jest kimś w rodzaju rewolucjonisty, działacza jakiegoś, maszyny, której nikt już nie zatrzyma. Wyzywa los na pojedynek, i można powiedzieć - na herbatę. Jest w pewnym momencie nieobliczalny. Nastawiony już tylko na to, żeby zabić Klaudiusza. On się bardzo z tym męczy, bo szuka tego właściwego momentu. Z drugiej jednak strony, nie chce stać się mordercą, też z tym walczy. Wiemy, że morduje, ale nie w ramach rewanżu za swego ojca, ale w ramach tego, co na jego oczach się zadziało z Gertrudą. Widzi to morderstwo naocznie - i jak pisze o tym Stanisław Wyspiański w Studium o Hamlecie - można karać tylko za to, co ciebie bezpośrednio dotyczy. Zawarta jest tam historia o tym międzypokoleniowym przekładaniu winy. Bo co to jest za duch, który mówi „pomścij mnie, bo jak nie to jesteś niemęski, nie jesteś moim synem”. Możemy się domyślać, jaką osobą był Hamlet docelowy, jaki był ojciec Hamleta i, że ta relacja między nimi nie była idealna. To kolejny aspekt ojca i syna, matki i syna. Bzdurą jest to, że niby tam jest kompleks Edypa. Jednak aktor musi podjąć ekonomiczny wybór, i decydować - moim zdaniem - jest to lepiej gdy jest ten kompleks Edypa, kiedy on jest zakochany w matce, w jakiś sposób i przekłada się to, że nie jest w stanie kochać - bo Hamlet nie jest w stanie kochać. Walczy z tym. Pojawia się Ofelia - ale ciągle ta mocna relacja z matką blokuje to uczucie. Mamy tyle wątków, że ciężko ująć wszystkie i z tego też względu trzeba się na coś zdecydować. Wiem, że są już kolejne adaptacje „Hamleta” w przygotowaniach innych teatrów. I bardzo dobrze.


Tworzycie spektakl w nowym tłumaczeniu...

Tak, jest to tłumaczenie Piotra Kamińskiego, z którym już pracowałem w „Miarce za miarkę” i w „Kupcu Weneckim”, więc znamy się z Piotrkiem dobrze. Bardzo się ucieszyłem, że będziemy razem pracowali. Walorem jest to, że jest to debiut jego tłumaczenia „Hamleta”. Musieliśmy zrobić pewne skróty, bo inaczej przedstawienie by trwało ok. 4 godzin, a nasza wersja trwa 3:15. Dla dobra spektaklu musieliśmy pewne rzeczy usunąć.

„Hamlet”, to zawsze wielkie wydarzenie kulturalne.

Tak, to zawsze kilo mniej pod koniec. Nie mówiąc o kosztach psychicznych, psychologicznych. Jest to pewna podróż, którą się odbywa. Bezkarnie i bez kosztów, człowiek nie jest w stanie jej przebyć. Ale wiem, że warto, bardzo warto…

Jaki jest Twój stosunek do Szekspira?

Ja bardzo lubię Szekspira. Pokazuje takie różne elementy, jak choćby to, że niekonsekwencja postaci jest również jej konsekwencją. Miesza konwencje, np. bardzo dramatyczne wydarzenia z niezwykle zabawnymi. Na początku końcowej szermierki nikt się nie spodziewa, jak się to wszystko potoczy. Jest to rodzaj turnieju. Mamy uśpioną czujność widza, więc on idealnie stopniuje napięcie - niczym wczesny Hitchcock - jego charaktery są bardzo złożone, nie tylko w tym, co napisał, ale także w tym, czego możemy się również domyślić czy wyobrazić sobie, co tam jest pomiędzy, dlatego on jest taki pojemny.

Zagrałeś Hamleta. Co to dla Ciebie znaczy? Czy to było Twoim marzeniem, spełnieniem, czy po prostu wykonaniem powierzonej pracy, kolejnym etapem na aktorskiej drodze?

Oczywiście, jest to wielki zaszczyt zagrać Hamleta, ale po uświadomieniu sobie tego, trzeba się wziąć za robotę. Dla aktora jest to ogromna satysfakcja. To jest tak, że ta rola się nie kończy na jednym, na dwóch spektaklach. Ona będzie różna za każdym razem. Już nawet na etapie prób, pewnych rzeczy nie da się ustawić jakoś idealnie sytuacyjnie - i lepiej tego nie robić - bo rodzaj szaleństwa jest niekontrolowany momentami. Zdecydowanie, jest to ogromna nobilitacja dla aktora. Zdaję sobie też sprawę z tego, że w odpowiednim wieku przystąpiłem do zagrania tej postaci, która jest mniej więcej w takim właśnie wieku jak ja. Nie jest to osoba w pełni dorosła, dojrzała, miota się ze swoimi hormonami, nastrojami, dlatego ten moment jest według mnie doskonały.

Miałeś trochę swobody, czy reżyser narzucał, jak grać?

Miałem dużo swobody. Są rzeczy, których nie da się narzucić odgórnie, musi to być spontaniczne. Monologi powinny być bardzo spontaniczne. Dlatego nie da się tego wyliczyć jak w matematyce, jeden do jednego ustawić. Są momenty, w których ta swoboda jest większa, w innych mniejsza, ale podczas pracy jak najbardziej miałem dużo wolności. A jak to wyszło…zapraszam do Teatru Dramatycznego, aby się przekonać.


Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Dramatyczny w Warszawie, „Hamlet”, reżyseria Tadeusz Bradecki
Krzysztof Szczepaniak, foto Katarzyna Chmura
Spektakl widziała Małgosia 17 stycznia
Najbliższe przedstawienia – 19 lutego, 14, 15 i 16 marca

wtorek, 5 lutego 2019

Finałowy sezon "House of Cards"

(uwaga: recenzja zawiera spojlery)

Od listopada ubiegłego roku możemy oglądać na kanale Netflix finałowy, szósty sezon niezwykle lubianego i popularnego serialu "House of Cards". Po skandalach seksualnych Kevina Spaceya producenci nie mieli dużo czasu na stworzenie całkiem nowej fabuły, już bez głównego bohatera - Franka Underwooda - za to z jego żoną Claire na piedestale.


Po zakończeniu piątego sezonu zapowiadano, że szósty będzie ostatnim i losy bohaterów Białego Domu zakończą długą przygodę z serialem. Jednak nikt nie przypuszczał, że zakończenie będzie przebiegało w tak dramatyczny sposób. Długo czekałam na finałowy sezon, jednak nie mogę powiedzieć, że spełnił on moje oczekiwania.

Niestety cała otoczka związana z aferą Spaceya odbiła się na jakości ostatniego sezonu. Pomysł z tajemniczą śmiercią "we śnie" Franka Underwooda był nieco na siłę, a pomysłodawcy mogli się bardziej postarać, jeśli idzie o ciekawy scenariusz. Bardzo dobra w poprzednich sezonach Robin Wright niestety nie podołała głównej roli, a jej postaci zabrakło charakteru i mocy przyciągania. Pomysł z ciążą był śmieszny i naciągany, już w pierwszym sezonie bohaterka zmagała się z trudami menopauzy. Bodajże w drugim lekarka dawała mało czasu na decyzję, czy państwo Underwood chcą mieć potomka czy nie. Ok, czepiam się, żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku, zdarzają się nawet rodzące dzieci siedemdziesięciolatki, więc nie zabieram pani prezydentowej radości z późnego macierzyństwa, ale nie jest to dla mnie przekonujące rozwiązanie fabularne.

W szóstym sezonie dołączyli do serialu Diane Lane i jako jej serialowy brat - Greg Kinnear. Postaci mało pozytywne, ale też na przestrzeni lat tych pozytywnych postaci można było ze świecą szukać. Nowi bohaterowie mieli za zadanie ubarwić serię. Czy im się to udało… widzowie sami ocenią.

Doug Stamper do końca był sobą: wkurzający, jedyny wierny Frankowi giermek. Chyba najlepiej stworzona i odegrana rola. Przeczuwałam jego marny koniec. Oglądając szóstą serię, domyślałam się, że na końcu zginie albo Doug albo pani prezydent Hale (Claire wróciła bowiem do panieńskiego nazwiska i wyparła się całkowicie męża). Jak ktoś oglądał, to wie, kto przetrwał. Ostatnia niemal szekspirowska scena mordu kończy ten ciekawy serial. Szkoda, że jego losy musiały się tak potoczyć. I mimo, że nie pochwalam czynów Kevina Spaceya, muszę przyznać, że serial bił rekordy popularności właśnie dzięki niemu. Swoją znakomitą grą, świetnie skonstruowanym złym charakterem i cynizmem przyciągał przed telewizory miliony widzów - miłośników tego serialu. Żałuję, że tak wielki aktor zmarnował swoje i przy okazji innych życie.

Katarzyna Gotowiec

piątek, 1 lutego 2019

Anna Grycewicz o „Zemście nietoperza” w Teatrze Narodowym

Ekskluzywne imprezy, przebieranki, salonowe intrygi – wykroczenia, występki, małżeńskie zdrady. Służące aspirują do gwiazdorskiej kariery, a ekscentryczni milionerzy idą do więzienia jak na bal. Tak się bawi, tak się bawi Warszawa!

"Zemsta nietoperza" Johanna Straussa syna, to porywająca operetka wszech czasów. Jej premiera miała miejsce 5 kwietnia 1874 roku w Wiedniu. Reżyser Michał Zadara wystawia ją w Warszawie na dużej scenie Teatru Narodowego.

- "Zemsta nietoperza", jest wielkim wydarzeniem. My, granicząc z Teatrem Wielkim, porywamy się na operetkowe przedsięwzięcie i tworzymy spektakl typowo śpiewany i próbujemy sił jako śpiewacy. Ale mamy taką przewagę, że też gramy tę operetkę. Potraktowaliśmy ją bardzo poważnie aktorsko, a nie brakuje nam wokalnie bardzo uzdolnionych aktorów, którzy świetnie sobie radzą z takimi wyzwaniami – mówi w rozmowie z nami aktorka Sceny Narodowej Anna Grycewicz, wcielająca się w postać Minni.

Pracowaliście na oryginalnej partyturze, zatem dokładnie takiej, jaką napisał Johann Strauss.


Tak, wszystko jak w oryginale, a dodatkowo śpiewamy takie nutki, które zazwyczaj w przedstawieniach tej operetki są pomijane. Jak "Marianka", która u nas zabrzmi ze sceny.

Kto wpadł na taki pomysł wystawienia "Zemsty nietoperza"?


Sam reżyser Michał Zadara. Mamy nowe tłumaczenie i nowe libretto. Nowe tłumaczenie, bo chcieliśmy być jak najbliżej oryginału niemieckiego. A jak wyszło, każdy musi sam przyjść i ocenić.

Akcja przedstawienia jest przeniesiona z Wiednia do Warszawy..?

Dokładnie tak. Bawimy się tutaj, i wszystko się dzieje w naszych polskich realiach.

Kto was wokalnie przygotowywał?

Justyna Skoczek. Gra na fortepianie, dyryguje nami i orkiestrą. Zebrała specjalny zespół muzyków, którzy nam akompaniują. Jest wspaniałą osobą. Z Justyną same partie śpiewane ćwiczyliśmy od pół roku. Spotykaliśmy się co jakiś czas. Każdy był "w innych próbach", w innym rytmie pracy. Natomiast wszystko składaliśmy i pracowaliśmy nad resztą od dwóch miesięcy.

Operetka to jest słowo i śpiew, i jak wspominałaś, macie aktorską przewagę nad profesjonalnymi śpiewakami. Jednak jak z poziomem samego śpiewu?

Zgadza się, jednak nie możemy udawać, że mamy wykształcone głosy. Wokalnie nie jesteśmy śpiewakami operowymi. Pamiętajmy też, że jest to jednak operetka, nie opera. W tym upatrujemy, że może się uda wokalnie - prawie dorównać.

Chyba nadeszła pora na zapotrzebowanie różnego rodzaju muzycznych występów, sztuk śpiewanych. Był moment, że nie było takich spektakli, a teraz jest ich całkiem sporo na wielu scenach teatralnych w Polsce.

Myślę, że po prostu po ciężkim repertuarze potrzebujemy czegoś innego, żeby przyjść i po ludzku się rozerwać i miło spędzić wieczór w teatrze, odpocząć i nie myśleć za dużo. My oczywiście próbujemy w treści przedstawić prawdziwe realia, tu też są ludzkie dramaty, o których próbujemy opowiedzieć. Sztuka jest o małżeństwie, w którym coś się wypaliło. Na szczęście okazuje się, że wcale się nie wypaliło tak do końca i potrzeba tylko odrobinę „tego pieprzu” w życiu, innego spojrzenia na siebie, żeby się sobą na nowo zauroczyć.

Bawiliście się dobrze, mimo ciężkiej pracy.


Tak, była to bardzo ciężka praca fizyczna, bo mamy też sporo układów tanecznych - poza śpiewem. Jestem jednak pewna, że będziemy to z wielką przyjemnością grać. I bardzo byśmy chcieli dać radość widzom. Serdecznie zapraszamy na naszą operetkę w gościnne progi Teatru Narodowego.


Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Narodowy w Warszawie, "Zemsta nietoperza" Johanna Straussa syna,
Reżyseria Michał Zadara.
Anna Grycewicz, foto K. Bieliński.

Najbliższe spektakle – 5, 6 lutego, 12 i 13 marca.