środa, 29 listopada 2017

Grażyna Barszczewska: „Czuję się potrzebna, a to wielkie szczęście”

Dzień, w którym poznałam Panią Grażynę Barszczewską uważam za jeden z tych, który zapamiętam do końca życia. Jestem pewna, że nie tylko w moich oczach ta znakomita aktorka ma wszystko, co cechuje ludzi wielkich, wybitnych, czyli – talent, pracowitość, ogromną pokorę do zawodu i szacunek dla każdego człowieka, a do tego jest kobietą niezwykłej urody. Czy można chcieć więcej?


Aktorka Teatru Polskiego w Warszawie, znana przez szeroką, kilku pokoleniową publiczność ze wspaniałych ról filmowych, telewizyjnych, teatralnych, a także słuchowisk radiowych, w ubiegłym sezonie wspaniałą premierą „Niezatańczonego tanga” – świętowała jubileusz 70. urodzin. Jak sama mówi, energii ma dużo, pomysłów również, gorzej może być tylko z ilością czasu, który byłby potrzebny, chociażby do czytania, które tak lubi.

O jubileuszowym przedstawieniu, pomysłach na sztuki, życiowych doświadczeniach i obserwacjach rozmawiamy z Grażyną Barszczewską.       

Za Panią niezwykle pracowity sezon, w którym obchodziła Pani jubileusz spektaklem  „Niezatańczone tango” – skąd pomysł na ten spektakl?

- Od wielu lat uważnie śledzę twórczość Wiesława Myśliwskiego. Pomysł, żeby na podstawie kilku powieści tego wybitnego prozaika, laureata wielu prestiżowych nagród napisać monodram, chodził mi po głowie już od kilku lat. "Niezatańczone tango” od początku pisałam z myślą o dwu postaciach: Matce i Synu. Rzeczywiście, przypadek sprawił, że premiera „Niezatańczonego tanga” zbiegła się z moją okrągłą datą urodzin i było to dla mnie i ważne i radosne przeżycie, także ze względu na obecność Autora i Jego przychylność. Natomiast pomysł, żeby Dominik Łoś był moim synem na scenie - nie był przypadkowy. Między główną bohaterką - Matką i Synem musi istnieć jakaś -  poza aktorska- wewnętrzna dobra energia, jakaś chemia, która sprawia, że relacje między tym dwojgiem są prawdziwe, przekonujące.


Posiada Pani znakomity dar wybierania wspaniałych tekstów do adaptacji na scenę, które są mało znane, można powiedzieć niszowe, a zawsze trafione. Świetnym przykładem są grane od 2011 roku w Teatrze Ateneum „Sceny niemalże małżeńskie Stefanii Grodzieńskiej”. Teraz doszło „Niezatańczone tango”. Musi Pani dużo czytać i mieć znakomitą intuicję, że to będzie dobre i przyciągnie widza…a to nie jest proste.

- Rzeczywiście - zdarza mi się słyszeć, że "mam nosa”! Wybór takiego, a nie innego materiału literackiego jest dla mnie oczywisty i dość prosty. Szkoda mi czasu na marną, trzeciorzędną literaturę czy grafomańskie wytwory pióra - wiadomo, dzisiaj…„każdy pisać może, trochę lepiej lub trochę gorzej” itd. - parafrazując znaną prześmiewczą piosenkę… Moją uwagę skupiam na literaturze  z wyższej półki, na wartościowych pozycjach. Pierwszym sygnałem jest tzw. pierwsze wrażenie, intuicja, emocje, które wychwytują moje rozgrzane policzki. Jeśli płoną, czuję w nich temperaturę, wiem, że to właśnie TO. I zwykle ten „mój nos” mnie nie zawodzi. Podobnie było z wyborem tekstów Stefanii Grodzieńskiej i Jerzego Jurandota.  „Sceny niemalże małżeńskie Stefanii Grodzieńskiej” - które gramy już 7 rok! - napisałam w proteście przeciwko marnej, często żenującej rozrywce, nie śmiesznym - w moim odczuciu- amatorskim programom, którymi żywią nas media, często traktujące odbiorców jak bezmyślny, niewybredny tłum.
Oczywiście są wyjątki, ale te można zliczyć do.. trzech...

A mnie ciągle cieszą i śmieszą piosenki Kabaretu Starszych Panów, teksty Stefanii Grodzieńskiej, abstrakcyjne żarty, groteska, zabawa słowem. I można wtedy nawet odważnie świntuszyć, ale w pięknej formie, smacznie, z klasą. Okazało się, że moje poczucie humoru jest na szczęście zbieżne z chęcią dobrej zabawy sporej części naszego społeczeństwa - i stąd też jak myślę nasze powodzenie.
Pyta pani o moje lektury… tak, rzeczywiście czytam sporo, choć uważam, że ciągle i tak za mało. Codzienna wieczorna lektura jest zwieńczeniem każdego mojego dnia, piękną nagrodą, która czeka na mojej szafce nocnej.

Cały czas ma Pani ogromną energię, siłę do kolejnych wyzwań i głowę pełną pomysłów.
Z czego to się bierze?

- Z tego, że jestem bardzo młoda! ( śmiech ),  a tak na serio…?.. wciąż czuję, że jest na mnie „zapotrzebowanie” i w rodzinie i w zawodzie. To wielkie szczęście - na które trzeba oczywiście cały czas pracować, a ja lubię to robić, więc… co tu marudzić.

Dlaczego nie zdecydowała się Pani na samodzielną reżyserię „Niezatańczonego tanga”?

 - To taka niepisana teatralna zasada, że kiedy gra się główną rolę i jest się cały czas na scenie - jak ja w „Niezatańczonym tangu” - to konieczne jest to „trzecie oko” na widowni, czyli reżyser, to bardzo ważna osoba. Oczywiście najchętniej taki reżyser, do którego ma się zaufanie, który potrafi przejść z analizy do syntezy, zaproponuje formę, potrafi skierować na główne tory akcję, jeśli ta zaczyna gdzieś zbaczać. Słowem: twórczy, inteligentny, wrażliwy, przygotowany i… jak jest jeszcze fajnym, mądrym, przyjaznym człowiekiem… to wielka frajda i pracuje się wtedy fantastycznie.

Dobór partnerów na scenę wspaniały. Jest Pani znakomitym obserwatorem ludzkich charakterów – jak Pani dobiera partnerów scenicznych, czym się Pani kieruje?

- Myślę, że wszyscy aktorzy są takimi domorosłymi psychologami, obserwatorami życia, ludzi, świata. Sama czasem łapię się na podglądaniu ludzi na ulicy, w teatrze, urzędzie. Podpatruję ich zachowania, reakcje, przywary, które potem wykorzystuję budując jakąś postać na scenie czy przed kamerą. To skażenie zawodowe.

Jak Pani odpoczywa? Co Panią najlepiej uspokaja w tym stresującym zawodzie?

- Cisza, i najchętniej na jakimś odludziu z bliskimi, z książką, dobrą muzyką, jakimś dobrym filmem...


Rozmawiała Małgorzata Gotowiec


Najbliższe spektakle: „Niezatańczone tango” – 29 listopada
„Marlena. Ostatni koncert” – 8, 9, 10 grudnia

poniedziałek, 20 listopada 2017

Frank Castle powrócił!

W piątek 17 listopada Netflix wypuścił długo oczekiwany serial Marvela "The Punisher". Od samego początku serial owiany był tajemnicą, producenci dawkowali przepływ jakichkolwiek wiadomości do opinii publicznej, trailerów, plakatów. Oficjalna data premiery została podana na miesiąc przed emisją. Osobiście czekałam z niecierpliwością na premierę Punishera, od września ubiegłego roku, od kiedy potwierdzono, że w rolę przyjaciela Franka Castle, Billy'ego Russo ma wcielić się Ben Barnes.


Punisher był kręcony przez pół roku w Nowym Jorku, na Brooklynie pod roboczą nazwą "Crime". Zdjęcia w plenerze kręcono zazwyczaj nocą, żeby uniknąć zainteresowania ludzi. Co najbardziej spodobało mi się w najnowszym Punisherze, to fakt, że w serialu występują zwyczajni ludzie. Nie mamy do czynienia z superbohaterami, których mnóstwo w produkcjach Marvela. Serial jest brutalny, leje się sporo krwi, ale jak sama nazwa wskazuje, nikogo nie powinno to dziwić. Tytułowy antybohater, były marine wraca do "żywych" aby pomścić krwawy mord na swojej rodzinie. Nie postanie, dopóki nie zabije ostatniego z winnych. Akcja narasta i wciąga widza, nawet tego, który nie do końca gustuje w przemocy. Nie brakuje zwrotów akcji i niespodzianek. Co warto zaznaczyć, mimo "męskich" scen, język jest wyjątkowo łagodny. Dzisiejsze produkcje charakteryzują się bardzo wulgarnym językiem, mowa zarówno o serialach polskich, jak i zagranicznych. Dlatego ku mojemu zaskoczeniu, i nie ukrywam zadowoleniu w 13 odcinkach nie padło żadne przekleństwo. Producenci może doszli do wniosku, że zrekompensują to nad wyraz realne, bardzo brutalne sceny walki i tortur. Czy pomysłodawcy serialu Punisher nie bali się, że okaże się on klapą? Powstało kilka filmów, z całkiem przyzwoitą obsadą, które mimo ciekawej fabuły okazały się nudne i dalekie od sukcesu. Oglądalność pierwszego weekendu pokazała, że serial z tytułowym Jonem Bernthalem (w roli Franka Castle) będzie sukcesem. Nie bez powodu Netflix od kilku sezonów plasuje się na czele kanałów najchętniej oglądanych na całym świecie. Amerykański kanał ma to coś i jak większość seriali oryginalnych bez względu na tematykę trzyma poziom. Wszystkie 13 odcinków obejrzałam z zapartym tchem, i choć czasami zakrywałam oczy, to z niecierpliwością będę oczekiwać drugiego sezonu. Niestety ku mojej rozpaczy piękna buzia Billy'ego Russo nie powali mnie już swoim czarem...

Serial oglądała i poleca Kasia

Warto się wybrać na Scenę na Woli

„Pociągi pod specjalnym nadzorem”, „Dziwny przypadek psa nocą porą”, „Historia Jakuba”, „Niedźwiedź Wojtek”, czy „Letnie osy kąsają nas nawet w listopadzie” -  to są spektakle, które warto zapisać w kalendarzu widza teatralnego i skierować kroki do Teatru Dramatycznego, na Scenę na Woli im. Tadeusza Łomnickiego w Warszawie. Scena ta trzyma równy, wysoki poziom już od dawna. Wrześniowa premiera „Pociągi pod specjalnym nadzorem”, inaugurująca nowy sezon utwierdziła mnie w tej opinii.   


Tekst Bohumila Hrabala w adaptacji Janusza Andermana wyreżyserował Jakub Krofta. W roli młodego kolejarza Milosza, który przeżywa przemianę z chłopca w mężczyznę możemy oglądać zdolnego, młodego aktora Otara Saralidze. Doskonale wiemy, że Czesi to pogodny naród i z każdej tragedii potrafią zrobić komedię i w tym przypadku jest tak samo. Akcja sztuki rozgrywa się w czasie II Wojny Światowej, ale bohaterowie Hrabala nie pozwalają jej usunąć ze swojego życia radości i seksu. Czasy tragiczne - giną ludzie, trwa walka, ale życie toczy się równolegle całkiem normlanie – ludzie się kochają, cieszą, jedzą…po prostu żyją.    

Jesień i zima - a te pory roku nas aktualnie interesują - sprzyjają zapoznaniu się z repertuarem teatralnym i nadrobieniem zaległości. Warto spędzić wieczór obcując ze sztuką na żywo. Ja przynajmniej do takich osób należę. Jak mamy przypływ gotówki, o co pewnie dość ciężko – to można wcześniej kupić bilecik, a jak kieszeń pusta, to warto przyjść wcześniej i stanąć w kolejce po wejściówki. Najważniejsze, aby w ten wolny wieczór, który mamy, wyjść z domu i skierować kroki do ulubionego teatru. Nasi mili czytelnicy chyba już wiedzą, które teatry nasza trójka lubi, które poleca. Teatr Wielki, a w nim przepiękne balety z ostatnią premierą „Balety Polskie”, Teatr Polski, Ateneum, Dramatyczny, Narodowy. W grudniu wybieramy się do Teatru Współczesnego na „Psie serce” i z pewnością napiszemy coś na ten temat. Mili nasi, nie leńcie się, tylko …do teatru.

Małgosia

Teatr Dramatyczny w Warszawie, „Pociągi pod specjalnym nadzorem”
21 września oglądała Małgosia

piątek, 3 listopada 2017

Piotr Bajtlik: „Ibsen – podróż w głąb siebie”

Teatr Polski w Warszawie zainaugurował sezon sztuką norweskiego dramatopisarza „Dom lalki”, czy inaczej „Nora”. To jeden z najsłynniejszych i często wystawianych na deskach teatralnych całego świata dzieł. Żyjący w latach 1828-1906 dramatopisarz był znany z ogromnego zaangażowania w walkę o prawa kobiet, o czym między innymi mówi najnowszy spektakl. Do jego najsłynniejszych utworów należą m.in. "Dzika kaczka", "Podpory społeczeństwa" oraz właśnie "Dom lalki" (inaczej "Nora"). Premiera na Scenie Kameralnej im. Sławomira Mrożka odbyła się w październiku.


Dramat opowiada historię Nory Helmer, żony i matki trójki dzieci, próbującej w tajemnicy przed mężem Torvaldem, spłacić dług, który - chcąc ratować jego zdrowie - zaciągnęła jakiś czas temu u jego przyjaciela Krogstada. W chwili przybycia do miasta swojej przyjaciółki Krystyny Linde, która - za wstawiennictwem męża Nory - zatrudniona ma zostać w banku, a tym samym przyczynić się do zwolnienia Krogstada, wierzyciel głównej bohaterki zaczyna ją szantażować. Jeśli ktoś nie czytał i nie zna dramatu, to będzie mógł go poznać wybierając się do Teatru Polskiego. 
O sztuce, pracy nad nią, nowym wyzwaniu, rozmawiamy z odtwórcą roli Krogstada – Piotrem Bajtlikiem.
Bardzo się cieszę, że ktoś w końcu sięgnął po Ibsena. Od dawna widzowie w Warszawie nie mieli przyjemności obcowania z jego twórczością. 
- Tak, to są teksty oparte na głębokiej analizie ludzkiej psychologii, przez co wiecznie aktualne. Jest to moja pierwsza na scenie przygoda z dorobkiem Henrika Ibsena. Niezwykle się cieszę, że stanęło przede mną takie wyzwanie – mówi w rozmowie z nami, aktor Teatru Polskiego Piotr Bajtlik.
- Niedawno skończyliśmy pracę nad sztuką Aleksandra Fredry „Mąż i żona”, a tu nagle taki przeskok. To fantastyczne, że w Teatrze Polskim możemy obcować z tak różnym repertuarem. Tym razem jest to Ibsen – fantastyczna przygoda, podróż w głąb siebie… Cieszę się, że biorę udział w tym projekcie – dodaje aktor.
Czytając „Dom lalki”, na samym początku odnosimy wrażenie, że Pana postać jest tą negatywną.  Jednak im dalej zgłębiamy tekst, ta opinia się zmienia. 
- Faktycznie, po pierwszym czytaniu, można odnieść wrażenie, że jest to typowy szwarccharakter. Jednak gdy wczytać się głębiej, to jest to facet, który walczy o swoją rodzinę, walczy o przetrwanie, o dzieci. To jest niesamowite, jakie tam się kryje drugie dno. Sporo rozmawialiśmy z reżyserką spektaklu, Agnieszką Lipiec-Wróblewską o Krogstadzie. Jej zdaniem to najnowocześniejsza postać w tym dramacie. I rzeczywiście coś w tym jest. Jest otwarty na to, co przyniesie kolejny dzień. Nic go już nie zaskoczy. Albo prawie nic. Samotny ojciec, facet po przejściach, wychowujący gromadkę dzieci… jakoś musi sobie radzić w tym życiu. Chwyta się różnych sposobów, nie zawsze najlepszych. Nie chcemy, żeby w naszej inscenizacji wyszło na to, że szantażowanie Nory łatwo mu przychodzi. On jest do tego zmuszony - właśnie przez życie, przez okoliczności od niego niezależne i być może w tym momencie po prostu inaczej tym przeciwnościom sprostać nie umie. Jest to niewątpliwie ważna postać dla sztuki i niezwykle ciekawa.
Życie zmusza nas do różnych posunięć, do różnych działań...
- Jak najbardziej. On chce się później z tego wycofać i właściwie się wycofuje. Kiedy odnajduje pewien rodzaj szczęścia, spokoju wewnętrznego dotyczący swojej rodziny, najbliższych - wycofuje się z tych wszystkich ciemnych, trudnych i niebezpiecznych posunięć. Nie chcę za dużo zdradzać. Trzeba przyjść, obejrzeć sztukę i samemu wyrobić sobie zdanie o niej i o jej bohaterach.
Wiadomo, że Ibsen walczył o prawa kobiet. Najskuteczniej mógł to robić właśnie piórem.
- Tego przykładem jest właśnie postać Nory, która odnajduje swoje powołanie, szuka swojej osobowości, szuka co to znaczy być sobą, jak być szczęśliwą. Co to w ogóle znaczy być szczęśliwym. Zwłaszcza w jej świecie. Świecie zdominowanym przez mężczyzn i ich „zasady”. Ci mężczyźni także są tacy troszkę zagubieni. W relacjach z kobietami i generalnie w relacjach w społeczeństwie. Trzymają się pewnych stereotypów społecznych, dziwnych, dziś dla nas niezrozumiałych, nie potrafią się otworzyć na drugą osobę. I to zarówno na kobietę, jak i na drugiego mężczyznę. Generalnie bohaterowie tej sztuki skupiają się głównie na sobie. Swoich problemach. Trzymają się tylko fasadowych, powierzchownych relacji. Takim wielkim otwarciem jest właśnie decyzja Nory. Być może kontrowersyjna, ale jest z pewnością takim jej wyzwoleniem. Ona musiała dojść do granicy psychicznej wytrzymałości, aby zrozumieć gdzie jest jej miejsce i co jest jej potrzebne do szczęścia. By zacząć widzieć, rozumieć i naprawdę rozmawiać chociażby ze swoim mężem.
Jak się pracowało nad sztuką?
- To była sinusoida emocji. Był czas śmiechu i czas łez. To było zderzenie silnych charakterów. Ale stopniowo odnaleźliśmy w tej wspólnej pracy harmonię. Chemia między twórcami jest bardzo ważna. Jestem przekonany, że to także przenosi się na widza.
Lubi Pan swoją postać?
- Jeszcze mi się chyba nie zdarzyło nie lubić postaci, którą gram. Owszem, może się zdarzyć, że praca nad rolą jest z jakichś przyczyn trudna.  Ale choć bywały spektakle, których nie kochałem, to granych przez siebie bohaterów chyba zawsze obdarzałem… co najmniej sympatią. Nawet w największych skurczybykach można znaleźć coś fajnego dla siebie. Żaden człowiek nie jest tylko czarny albo biały. Dlatego ja tego mojego Krogstada bardzo lubię.
Można chyba powiedzieć, że Teatr Polski jest Pana drugim domem?
- Jak najbardziej. Jestem w zespole Teatru Polskiego właściwie niemal od momentu ukończenia Akademii Teatralnej. To już prawie 12 lat. Praca w teatrze daje mi ogromną radość i stawia przede mną kolejne ciekawe wyzwania. Wiadomo, czasami trudno połączyć życie prywatne z rozbudowanym życiem zawodowym. Dzielimy nasz czas na teatr, film, radio, dubbing itd.., czego nie potrafią pojąć nasi koledzy z Europy zachodniej. Cóż. Takie mamy czasy. Jednak teatr jest dla nas rdzeniem, i tym, co nam daje bazę warsztatową do innych działań, bo tu się najwięcej uczymy i tu się rozwijamy. I to właśnie tutaj prawdopodobieństwo wzięcia udziału w przedsięwzięciu o wybitnych walorach artystycznych jest największe.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Spektakl oglądała Małgosia – 5 października
Najbliższe przedstawienia – 1, 2, 3, 5, 28, 29, 30 grudnia