czwartek, 13 grudnia 2018

Anna Grycewicz o sztuce „Kilka dziewczyn” w Teatrze Narodowym

Najnowsza premiera Teatru Narodowego w Warszawie jest o miłości, manipulacjach i zawiedzionych nadziejach. „Kilka dziewczyn” pióra Neila LaBute’a w tłumaczeniu Jacka Kaduczaka reżyseruje Bożena Suchocka.


Cztery kobiety, z którymi kiedyś związał się bohater. Erotyczny bilans? Szukanie ideału? Próby odwetu? Zmyślne intrygi czy prawdziwe wyznania? O spektaklu rozmawiamy z aktorką Sceny Narodowej Anną Grycewicz, która wciela się w jedną z tytułowych kobiet imieniem Sam.

Wszystko brzmi niezwykle intrygująco i ciekawie. Opowieść o czterech kobietach, które łączyło coś z jednym mężczyzną...


Mężczyzna zaprasza je nagle po latach, na spotkanie w pokoju hotelowym. Każda z nich decyduje się jednak na nie przyjść. Pewnie każda z innych względów, zapewne dlatego, że ów mężczyzna był dla nich ważny na pewnym etapie życia. To jest punkt wyjściowy tej sztuki.

Czy rozmowy w takiej sytuacji między tymi kobietami mogą być szczere?

Kobiety spotykają się po latach, przywołują różne wspomnienia z tamtych lat, z tego okresu. Ludzie w takich chwilach chcą dla siebie przede wszystkim być takimi jak kiedyś. Już na wstępie coś przed sobą udają, chcą lepiej się zaprezentować przed drugą osobą. Szczególnie kobiety zdają sobie sprawę z upływu lat, że się starzeją, że wyglądają mniej atrakcyjnie. Nagle przed sobą mają kogoś, kto osiągnął pewien sukces - został pisarzem. Bohaterkę, którą gram - postać Sam - została w małym miasteczku, nie udało jej się zrealizować wielkich celów. Nie osiągnęła sukcesu. Ona już na wstępie czuje się kimś gorszym. Rzecz jasna, nie chce tego pokazać, przyznać się do porażki. Jest to bardzo ciekawy punkt wyjścia do jej historii.

Miejsce spotkania, pokój hotelowy, wymyśla mężczyzna?

Tak, on rozsyła wiadomości do tych kobiet, a one tak na prawdę nie wiedzą, dlaczego chce się z nimi spotkać. Mają nadzieję pewnie, że zechce je przeprosić, być może za to, co się kiedyś stało. W niektórych przypadkach, mają nadzieję na to, że może zechce do nich wrócić? Może coś jeszcze się tli w jego sercu.

Czy te kobiety się znają?

Słyszały o sobie, z różnych etapów życia mężczyzny. Jednak nigdy się nie spotkały, nie widziały się. Czy będą ze sobą rozmawiać?, jak to spotkanie się potoczy? - tego nie będę zdradzać. Zapraszamy na spektakl. Sztuka bardzo współczesna, oparta na codziennych, życiowych relacjach. Dlatego cieszę się, że jest to na małej scenie, bardziej odda nastrój. Jesteśmy tu blisko z widzem, i te niuanse, myślę, że na tej scenie będą widoczne.

Jak długo się przygotowywaliście do premiery?

Próby trwały dwa miesiące. Dobrze nam się pracowało. Panią reżyser poznałam już na studiach. Jak Pani Zofia Kucówna przestała być opiekunem naszego roku, wtedy właśnie reżyser Bożena Suchocka objęła nasz rok. I od tamtej pory - a jestem już w teatrze 16 lat - nie miałyśmy okazji razem pracować. Jest to bardzo ciekawe spotkanie po latach. Cieszę się, że mnie wybrała do spektaklu. Nie oczekiwałam tego, nie liczyłam na to, a jest to bardzo miłe.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec
Teatr Narodowy w Warszawie, „Kilka dziewczyn”, reż. Bożena Suchocka
foto Tomasz Urbanek

Najbliższe spektakle – 11, 12 i 13 stycznia

piątek, 7 grudnia 2018

Katarzyna Łochowska: Warto przyjść na „Fantazję polską”

Najnowsza premiera Teatru Ateneum w Warszawie „Fantazja polska” jest komedią historyczną. Z wielką czułością przedstawia swoich bohaterów chorujących na polskość. W zabawny, lekko ironiczny sposób pokazuje kulisy historycznych wydarzeń, których bohaterem był Ignacy Jan Paderewski, największy celebryta swoich czasów, ale co najważniejsze wielki Polak i patriota. Opowiada o słynnym tournée z koncertami w Stanach Zjednoczonych oraz staraniach muzyka i polityka o poparcie prezydenta Wilsona dla sprawy niepodległości Polski. Nie jest jednak pomnikiem wystawionym ku czci artysty i muzyka, ale podszytą żartem opowieścią o zakulisowych mechanizmach rządzących wielką polityką, o drobiazgach i przypadkach, które mają na nią wpływ, w końcu o doniosłym wpływie kobiet na świat. Spektakl wyreżyserował Andrzej Strzelecki. W postać Ignacego Jana Paderewskiego wciela się Krzysztof Tyniec.
My natomiast rozmawiamy z aktorką Teatru Ateneum Katarzyną Łochowską, która gra żonę prezydenta Stanów Zjednoczonych - Edith Bolling Galt Wilson.


Jakie są pierwsze odczucia, które towarzyszą Wam aktorom po pracy nad „Fantazją polską”?

W tej chwili jestem nieobiektywna kompletnie. W tym, co ja czuję i rozumiem, to jest troszeczkę na poważnie, ale z taką wrażliwością współczesnego autora. Przymrużenie oka nie jest w tym przypadku dobrym określeniem. Bardziej nazwałabym to czymś w rodzaju lekkości. Jak bardzo ważna jest w życiu rola przypadków. Jak wiele w wielkich sprawach zależy od małych spraw. Od czegoś, co jest w naszym rozumieniu i teraz i wtedy, kompletnie rzeczą nieistotną, albo przynajmniej drugoplanową. Jak bardzo z jednej strony - my - jesteśmy zależni od jakiegoś giganta, kolosa, który ma siłę i władzę, by pokierować naszym losem. A z drugiej strony - i to jest genialne i znakomicie pokazane - przez Krzysztofa Tyńca - jak wielka siła jest w nas, która pozwala nam wyjść z sytuacji bez wyjścia. I czasami też powstaje refleksja - właściwie mało który naród - ma taki gen (bo dużo się mówi o naszej martyrologii) - mam na myśli taki gen ocalenia, gen sprytu, potrzeby wyjścia z trudnej sytuacji, przełamania impasu. Też jest to fantastyczna sztuka, która pokazuje siłę kobiet, i o tym jak kobiety mogą być napędem, zarówno pozytywnym, jak i negatywnym całej tej światowej machiny. Mnie to cieszy i wzrusza, bo to jest takie spojrzenie, które nie jest częste.

Warto przyjść do teatru i przekonać się na własne oczy...

Właśnie tak, warto obejrzeć ten spektakl. Mamy tu piękne role, piękne stroje. Trzeba wspomnieć o artystach z naszych pracowni, bo to są wspaniali artyści z pracowni krawieckich, fryzjerskich, prawdziwi mistrzowie. Charakteryzacja Krzysztofa Tyńca przeszła nasze oczekiwania. Wchodząc na scenę, nie ma się wrażenia, że mamy do czynienia z przebranym, ucharakteryzowanym człowiekiem. To jest niesamowita przyjemność. Mam nadzieję, że w naszym spektaklu widzowie odkryją duże skarby aktorskie. To też jest ciekawe, że mamy postaci, o których my nie wiemy nic, albo wiemy bardzo mało. Marcelina Sembrich Kochańska, którą gra Ewa Telega, to była Maria Callas tamtych czasów. Absolutnie gigantyczna gwiazda. Nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. To była kobieta, która przez kilkanaście sezonów grała w Metropolitan Opera, czyli wyżyny wyżyn.

Do czegoś nam się te wielkie obchody niepodległościowe przydały. Poznajemy wielkich Polaków. Odkrywamy ich często na nowo i możemy cieszyć się znakomitą kulturą.

Zgadza się, większość ludzi o naszym wielkim kompozytorze i polityku usłyszała może kilka tygodni temu. To wielka postać, której absolutnie nie da się przecenić. Podobno cechowała go wielka intuicja, taka na granicy mistycyzmu w stosunku do ludzi. Rosjanie mają takie powiedzenie, że utalentowany człowiek jest utalentowany we wszystkim, coś w tym jest. Paderewski jest takim przypadkiem.

Reżyser Andrzej Strzelecki powiedział, że nie chciał wystawiać żadnych pomników. Jak zatem jest przedstawiony Ignacy Jan Paderewski?

I nie wystawił. Jest to jednak taka postać, która mnie - mimo, że byłam na każdym etapie prób - bardzo porusza. Mimo, że jest grana bardzo szlachetnymi, skromnymi środkami, to mocno trafia do serca. Nie każda wielkość porusza człowieka. Możemy podziwiać, możemy się zachwycać, ale nie zawsze jesteśmy poruszeni.


Jaki okres z życia Paderewskiego jest w sztuce przedstawiony?

Mamy w spektaklu kilka rozdziałów z życia Paderewskiego. Gdy jest w Stanach Zjednoczonych z koncertami, ale robi tam rzecz niezwykłą - dobija się tam do osób największych rangą w państwie, do płk. House’a, który był szarą eminencją w Białym Domu, a przez niego dociera do prezydenta Wilsona, który był Paderewskim oczarowany. Paderewski miał o każdej porze dnia i nocy wejście do Białego Domu. Podejrzewam, że takich ludzi w historii USA, a do tego cudzoziemców nie było zbyt wielu. On tego dokonał - czarem, talentem, charyzmą. Miał ogromny wkład, znaczącą cegiełkę w odzyskaniu niepodległości.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Ateneum w Warszawie, „Fantazja polska”, reż. Andrzej Strzelecki, Katarzyna Łochowska, foto Bartek Warzecha
Najbliższe spektakle – 29, 30 i 31 grudnia

poniedziałek, 3 grudnia 2018

Krzysztof Kwiatkowski: „Nasz spektakl ma szansę porwać widownię”


Saturnin Mazurkiewicz – stateczny mecenas z Radomia, wdowiec na wydaniu, założyciel i prezes Towarzystwa Krzewienia Dobrych Obyczajów i Walki z Zarazą Moralną oraz jego syn Kazio – początkujący dramaturg, afrykanista hobbysta ruszają w podróż do stolicy, gdzie teatrzyk Arkadia wystawia debiutancką sztukę Kazia pt. „Żołnierz królowej Madagaskaru”. Można się rozmarzyć... Warszawa międzywojenna, urokliwa i szalona. Piękne panie, kabarety, nocne życie. I słynne powiedzenie – Bój się Boga, Mazurkiewicz!

W nagraniu muzyki do spektaklu udział wzięła Orkiestra Sinfonia Viva.

W postać Kazia wcielił się aktor Teatru Polskiego – Krzysztof Kwiatkowski, z którym rozmawiamy o najnowszej premierze Teatru Polskiego w Warszawie – „Żołnierz królowej Madagaskaru”.

Siła i moc sprawcza teatru jest wielka – można się przenieść w te cudowne czasy. Zapowiada się wyśmienita zabawa. Wspaniała choreografia, scenografia, przepiękne kostiumy...

Nic dodać, nic ująć - dużo czaru i uroku, i z wielką przyjemnością wchodzi się w tamtą epokę i w tę przestrzeń. Słynne powiedzenie autora naszej sztuki Juliana Tuwima - Bój się Boga, Mazurkiewicz! – cały czas bawi. To dowcipne powiedzenie zna prawie każdy z nas, mimo że nie każdy wie, skąd ono pochodzi. Znałem to zdanie od małego, ale nie wiedziałem, o co chodzi, kto je wypowiada. Nasz spektakl jest drugą wersją oryginału [XIX-wieczną farsę Stanisława Dobrzańskiego w latach 30. XX wieku Julian Tuwim opracował w formie śpiewogry – przyp. MG] - bardzo fajną, cenną, puentującą i zabawną. Praca nad tym przedstawieniem to była przyjemność – rozpoczął rozmowę z nami Krzysztof Kwiatkowski.

Jak zachęcić, przyciągnąć młodego widza, jak podejść do tego, aby pokazać co w tym przedstawieniu jest najlepsze i najbardziej wartościowe?


To jest komedia muzyczna, oparta na przedwojennym wodewilu. Najważniejszą sprawą jest tu - oprócz zabawnych scenek, czy wesołych perypetii bohaterów - warstwa muzyczna i choreograficzna. W naszym przypadku Krzysztof Herdzin troszeczkę przearanżował te utwory. Są kanonami, jeśli chodzi o polskie szlagiery. Słyszeliśmy te piosenki, gdzieś to się każdemu obiło o uszy. Tango „Pantera”, czy „Madagaskar”, to takie piosenki, które każdy gdzieś w swoim życiu słyszał. Krzysztof Herdzin bardziej je uwspółcześnił. Dodał niektórym utworom feelingu swingowo-jazzowego, który by bardziej pasował do kabaretu, teatrzyku kameralnego z taką muzyką. Wydaje mi się, że jest to bardzo duży plus, właśnie to uwspółcześnienie muzyki. Do tego świetna choreografia, a dziewczyny fantastycznie tańczą. Wierzę, że to wszystko ma szansę porwać widza w każdym wieku. To jest bardzo pozytywna krotochwila, akurat na jesienno-zimowe wieczory.

Niezwykle miło się na was patrzy, to też jest ważne, żeby mieć przyjemność ze słuchania i z patrzenia. Całość tak ładnie wygląda.

To jest przede wszystkim, jak powiedzieliśmy - lekkie, łatwe i przyjemne. Może nie tak łatwe, bo sama historia miłosna jest dosyć dramatyczna. Fabuła jest fredrowska, nawet jest momentami farsowo. Oczywiście nie brakuje fragmentów, gdzie jest poważniej i tak ma być. Ale są sceny napisane stricte farsowo, właśnie tak po fredrowsku. My w to idziemy, nie boimy się, i mamy nadzieję, że to zda egzamin.

Mamy do czynienia z renesansem przedstawień muzycznych. Długo nic w tej dziedzinie się nie działo, a obecnie jest w czym wybierać. Wiele teatrów ma coś muzycznego w swoich repertuarach.

Mnie się wydaje, że mamy dosyć trudnego repertuaru, ciężkiego kalibru. Czasami każdy z nas ma ochotę rozerwać się, posłuchać dobrej muzyki, obejrzeć dobrą choreografię. Popatrzeć na piękne panie, piękne tancerki, i nawet obejrzeć kankana, świetnie wyreżyserowanego przez Agnieszkę Brańską w naszym spektaklu. Wydaje mi się, że jest to pozycja typowo rozrywkowa, która będzie bawiła widza.

Łatwiej zagrać komedię czy tragedię?

Dla mnie komedia jest zdecydowanie trudniejsza. Aktor ma świadomość, że widz nie wybacza błędów. Trzeba mieć ucho komediowe, wyłapywać tempo, rytmy, podawać puenty. To jest bardzo trudny element warsztatu, który jest tu niebywale ważny. Tego też trzeba się nauczyć. A nie każdy umie śpiewać, nie każdy umie tańczyć.
Zawsze można zagrać, że się śpiewa - to jest nasz aktorski sposób na śpiewanie - granie, że się śpiewa – z uśmiechem mówi Krzysztof Kwiatkowski. – I oczywiście zapraszam na spektakl do Teatru Polskiego – szybko dodaje.

Rozmawiała: Małgorzata Gotowiec

Teatr Polski w Warszawie, „Żołnierz królowej Madagaskaru”, reż. Krzysztof Jasiński

Najbliższe spektakle – 9, 10, 11, 12, 13 stycznia 2019 roku

poniedziałek, 22 października 2018

Sylwia Zmitrowicz: „Emocje w teatrze są bardzo ważne”

„Antygona” - grecka tragedia Sofoklesa, arcydzieło dramaturgii światowej. Kiedyś lektura obowiązkowa, dziś jedynie uzupełniająca – niezwykle mądra, poruszająca cały czas aktualne tematy. Sofokles opisał w sztuce historię Antygony – młodej dziewczyny, która wbrew zakazowi, postanawia pochować ciało swojego zmarłego brata. Jej postawa to symbol odwagi i buntu wobec władzy, tyranii i bezsensownych nakazów prawa. W sztuce mamy też Ismenę - druga siostra zmarłego Polinika jest w przeciwieństwie do Antygony uosobieniem łagodności i pokory. Dla każdego pokolenia postawa Antygony staje się wyzwaniem. Pozostaje wciąż aktualne i zasadne pytanie, co dla współczesnego świata wynika z postawy Antygony. Kto ma rację? Postawa której z sióstr jest godna naśladowania?


Współczesną inscenizację „Antygony” w Teatrze Ateneum w Warszawie przygotowała reżyserka Agnieszka Korytkowska. Obsada przedstawienia łączy cztery pokolenia aktorskie tego niezwykle lubianego Teatru nad Wisłą. Antygonę gra Paulina Gałązka, Ismenę – Katarzyna Ucherska. Spektakl przygotowano w roku jubileuszowym 90-lecia Teatru Ateneum.

O najnowszej premierze Ateneum rozmawiamy z Sylwią Zmitrowicz, grającą Eurydykę.

Sylwia Zmitrowicz związała się z Teatrem Ateneum w 1996 roku, tuż po ukończeniu Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Ma na swoim koncie prawie 20 ról zagranych na tych deskach teatralnych. Cztery lata temu zdecydowała się na odejście i spróbowanie sił w innych teatrach. Dziś, w „Antygonie” wraca na swoje „stare śmieci”.

- Cztery lata temu świadoma swojej decyzji odeszłam z Ateneum, ale teraz bardzo się ucieszyłam z propozycji, jaką otrzymałam, aby ponownie zagrać na deskach w Warszawie – mówi w rozmowie z nami Sylwia Zmitrowicz. - Nie ukrywam, że było to dla mnie zaskoczenie. Myślałam, że ludzie już o mnie zapomnieli. Cieszę się z tego, że pomyślano właśnie o mnie, obsadzając tę rolę.

Jaka będzie najnowsza „Antygona”?

Myślę, że relacje międzyludzkie, które miały miejsce tysiąc lat temu, są aktualne także i dziś. W naszych czasach też są Antygony, które wbrew wszystkiemu, ale za sprawą serca, dokonują trudnych wyborów, bez względu na konsekwencje. Są gotowe nawet stracić życie. Podejmują walkę z serca i to sprawia, że kobiety mają taką moc. I coraz bardziej widzimy, że ta moc, która w nas jest i była zawsze, wychodzi na zewnątrz - i to jest wspaniałe.

Jak trafić do szerokiej publiczności?


Spektakl stawia na relacje międzyludzkie. Postać Eurydyki starałam się zbudować z emocji. To, przez co przeszła, ile straciła - a straciła wszystkie swoje dzieci - straciła wszystko, w wystarczający sposób opisuje dramat tej kobiety.


Jak się pracowało nad spektaklem?

Praca była intensywna i ekscytująca przez wzgląd na mocną obsadę. Kasia, Paulina, Marysia, Przemek, Wojtek, Adrian i Henryk – to wspaniali ludzie. Wspieraliśmy się w pracy, atmosfera była po prostu znakomita i rodzinna.

Fragmenty, jakie zobaczyliśmy podczas próby dla mediów, mają w sobie ogromną porcję emocji. Mimo, że wyrwane z całości, a chwytają za serce.

Pragnęliśmy wszyscy, żeby spektakl opierał się na ekstremalnych emocjach, takich jakie opisał autor. Bardzo odpowiada mi ten kierunek poszukiwań w teatrze. Jako aktorce i jako widzowi.

Jakie były te ostatnie cztery lata?

Byłam przez półtora sezonu w teatrze w Opolu. Trafiłam tam, gdyż chciałam się rozwijać, chciałam spróbować czegoś nowego, na tym mi bardzo zależało. W Opolu pracowałam z Mają Kleczewską, Jędrzejem Piaskowskim, Cezarym Tomaszewskim, Pawłem Świątkiem. Była to fascynująca przygoda. Rok temu do Bydgoszczy zaprosił mnie znakomity reżyser Michał Siegoczyński - zrobiliśmy spektakl o Beksińskich. Powierzył mi rolę Zosi Beksińskiej. Była to bardzo ciężka praca - poszukiwanie postaci, która jest moim przeciwieństwem. Znakomite doświadczenie. Praca również ze wspaniałymi ludźmi. Sztuka zyskała bardzo dobry odbiór. Cały czas jest grana, teraz od listopada ponownie wraca na deski po letniej przerwie. A teraz cieszę się, że mogę gościnnie występować w moim Ateneum i oczywiście zapraszam na spektakl.


Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Ateneum w Warszawie, „Antygona”, Sylwia Zmitrowicz, foto Bartek Warzecha i Diana Domin (sztuka „Bliżej”).
Najbliższe przedstawienia „Antygony” – 8, 9, 10 listopada

wtorek, 11 września 2018

Justyna Kowalska o najnowszej premierze „Tchnienie” w Teatrze Narodowym

Teatr Narodowy w Warszawie już na inaugurację sezonu oferuje swoim widzom niezwykle interesująco zapowiadającą się premierę. Od 8 września możemy oglądać spektakl „Tchnienie” na Scenie Studio. Historia miłości dwójki młodych ludzi, czyli jak odnaleźć się we Wszechświecie. „Tchnienie” pióra Duncana Macmillana to reżyserski debiut znakomitego aktora Teatru Narodowego Grzegorza Małeckiego na zawodowej scenie.




Na pustej scenie zobaczymy Justynę Kowalską i Mateusza Rusina. – To ogromne wyzwanie dla aktora – mówi w rozmowie z nami młodziutka aktorka Sceny Narodowej Justyna Kowalska.


Akademię Teatralną skończyłaś zaledwie dwa lata temu, a grasz już w trzeciej sztuce. Wymarzony start dla młodego aktora.

To prawda. Zagrałam w „Opowieści Zimowej” Szekspira i „Idiocie” Dostojewskiego, ale gra w „Tchnieniu” jest moją pierwszą naprawdę dużą rolą. Nie ma tu rekwizytów, nie ma typowej scenografii ani kostiumów, nie ma też świateł - nie gra się łatwo w takich warunkach. To spore wyzwanie dla aktorów. Jesteśmy zdani tylko na siebie i to jest dla nas znakomita lekcja. W tym jest też coś cudownego i coś przerażającego zarazem, bo albo dotrzemy razem na szczyt, albo na dno. Trzeba mocno wysilić wyobraźnię. Ważne jest to, aby też nie „przewalić” - mówiąc kolokwialnie - w którąś ze stron. Zależy nam na tym, aby wyrażane przez nas przeżycia i emocje były pokazane bardzo prawdziwie, zagrane od siebie, bardzo naturalne. Ale jednocześnie, żeby mogły stworzyć i pokazać widzowi pełny obraz tego świata na tej czarnej, pustej scenie - to jest bardzo trudne.


Scena Studio ma coś w sobie.

Jest bardzo wdzięczna, intymna, kameralna. Nie widać też za bardzo widza, a przecież wiemy, że publiczność siedzi blisko, jest tuż, tuż. Głos nie musi być też bardzo wysilony. Powiem, że jest tak domowo.


Poznałaś wszystkie trzy sceny Teatru Narodowego, która najbardziej Ci odpowiada?

Zdecydowanie właśnie Scena Studio. Odpowiada mi jej kameralność. Jest tu takie niuansowanie, gdyż na Scenie Bogusławskiego, która jest wspaniała i niesamowita - tak jest w „Opowieści Zimowej” - działają zapadnie i widać ogromne możliwości tej sceny - ale jednocześnie trzeba mieć ogarnięty każdy jej centymetr, żeby gdzieś nie wpaść. Scena ta jest bardziej reprezentacyjna, taka do pokazania się światu, że tak powiem „na wynos”. Studio jest bardzo „przy sobie”, jest bardzo naturalnie.


Jak się pracowało z Mateuszem Rusinem oraz debiutującym w roli reżysera Grzegorzem Małeckim?

Panowie są bardzo czuli, zarówno jeden, jak i drugi. Mateusz jest wspaniałym partnerem na scenie, graliśmy już razem wcześniej i bardzo dobrze się rozumiemy. Mamy do siebie zaufanie, znamy swoją energię. Nawzajem wyczuwamy się tam, gdzie to jest konieczne, mamy wspólną chemię, to bardzo pomaga. A Grzegorz jako reżyser - może dlatego, że też jest aktorem - jest bardzo wyrozumiały, wrażliwy i otwarty na dialog. Uważnie słucha tego, co mamy do powiedzenia, z czym się dobrze czujemy. Na co dzień też jest takim człowiekiem - i to jest jego najpiękniejsza cecha. Jest jednocześnie zdecydowany, ma wizję sztuki i wie, co chce osiągnąć, ale robi to naprawdę spokojnie, nie dokłada stresu.




Sztuka jest o życiu, o dwójce młodych ludzi...

Sztuka jest o miłości. Dwoje młodych ludzi stara się o dziecko. Zastanawiają się nad tym, czy w ogóle można mieć dziecko w dzisiejszych czasach, co to za sobą niesie. Stawiają sobie bardzo dużo trudnych pytań. Grzegorz powiedział na początku, że ta sztuka to jest moralitet. Średniowieczny moralitet. Nie udziela odpowiedzi, bo odpowiedzi mogą udzielić tylko państwo z widowni po spektaklu, o ile w ogóle można jednoznacznie odpowiedzieć na takie pytania. Jest bardzo dużo o planecie, o śladzie węglowym, o dwutlenku węgla, o zmianach, jakie występują teraz na świecie. Mamy do czynienia ze zderzeniem mikrokosmosu z makrokosmosem. Z jednej strony jest planeta, Wszechświat, a z drugiej dwoje młodych ludzi, którzy się kochają, mają swój dom, i o coś się spierają, rozstają się i wracają do siebie. Jest to zderzenie moim zdaniem okrutne i cudowne zarazem. Spotkanie dwóch światów, które ze sobą korespondują i ciągle ze sobą się przeplatają.


Rozmawiała Małgorzata Gotowiec


Teatr Narodowy w Warszawie, "Tchnienie", Justyna Kowalska, foto: Zbigniew Lisiecki

czwartek, 12 lipca 2018

Mateusz Weber o pierwszym teatralnym spotkaniu z Gombrowiczem

„Ferdydurke” pióra Witolda Gombrowicza od końca czerwca możemy oglądać w Teatrze Dramatycznym, na bardzo lubianej przez widzów stolicy Scenie na Woli im. Tadeusza Łomnickiego. Jest to koprodukcja Teatru Malabar Hotel i Teatru Dramatycznego.

Stojący za sukcesem „Mistrza i Małgorzaty” Teatr Malabar Hotel wraz z Teatrem Dramatycznym tym razem przedstawiają kanon literatury polskiej – „Ferdydurke”. Niezwykle ciekawa scenografia - lalki i maski tworzące szaleństwo półsnu, sprawiają, że adaptacja powieści jest wyjątkowa, a jednocześnie bardzo wierna Gombrowiczowi.

Trzydziestoletni Józio przeżywa prawdziwy horror. Horror egzystencjalny. Świat poddaje go torturom, wciskając na powrót w szkolną ławkę. Tłamsi nowoczesność trendów, mierzi zatęchłość ziemiańskiego dworku. Torturuje wreszcie Józio sam siebie: wstydem, lękiem i kompleksami. Pragnie się ukształtować, a jednocześnie chce pozostać niedookreślony. Jednak nie może uciec przed gębą inaczej, jak tylko w inną gębę. Nie wie kim jest, ale wie, kiedy go deformują.

O ostatniej w tym sezonie premierze rozmawiamy z młodym aktorem Teatru Dramatycznego Mateuszem Weberem.


Kiedy dojrzałeś do Gombrowicza? „Ferdydurke” nie należy do prostych sztuk.

To jest bardzo trudna sztuka. Zarazem jest to mój pierwszy kontakt z Witoldem Gombrowiczem na mojej drodze teatralnej. W szkole teatralnej jakoś się nie złożyło, aż dziwne, że nie pracowaliśmy nad żadną sztuką Gombrowicza. Na moim roku różni profesorowie pracowali nad jego tekstami, ale mnie to jakoś omijało. Teraz jestem zachwycony. Mówimy o naszym narodowym wieszczu. Po raz kolejny mamy do czynienia z czymś, co zostało napisane lata temu, a nadal jest niezwykle aktualne. Niesamowite. Język, którym autor operuje jest niezwykły. Dam przykład – film „Dzień Świra” jest też napisany 13-zgłoskowcem, i ta aktualność jest takim naszym teatralnym „Dniem Świra”. Józio – główny bohater – jest przepięknie prowadzony przez całą sztukę przez Waldka Barwińskiego. Mierzy się z problemami swojego egzystencjalizmu, załamania artystycznego. Wychodzą z tego bardzo ciekawe rzeczy, swoisty horror, w którym się znajduje – jak zły sen. I w tej formie ciekawie się Gombrowicz odnajduje - mam taką nadzieję. Nie chcę za dużo zdradzać – zapraszam na spektakl.


Gombrowicz powraca...

Bardzo mnie cieszy, że po jakimś czasie sięgamy ponownie po tego autora. Być może dzieje się to ze względu na obchody niepodległościowe, ale najważniejsze, że powraca. Wiele teatrów sięga po jego twórczość. Dojrzałem do tego tekstu. Jest obowiązkową lekturą w szkole, a różnie bywa ze zrozumieniem jej, gdy się jest bardzo młodym człowiekiem. Pierwszy raz zdarzyło mi się pracować z reżyser Magdą Miklasz. Wspaniale nam tekst przedstawiła i przełożyła na deski teatralne. Znakomicie połączyła całość z Teatrem Malabar. Wydaje się nam, że ciekawie to się będzie oglądało. Wszyscy się mocno wspieraliśmy, a to nam dało taki wewnętrzny spokój. Mam nadzieję, że efekt będzie zadawalający.

Wnioskuje, że współpraca na linii reżyser – aktor, układała się bardzo dobrze. Reżyser była otwarta na Wasze pomysły?


Tak, oczywiście. Tutaj mnóstwo rzeczy wyniknęło z improwizacji. Każda z naszych postaci dostała tematy, ale opieraliśmy się na improwizacji. Początki były bardzo ciężkie, wręcz jak zapasy na macie. Syfon - Miętus - dwie grupy w szkole... Stopniowe nasze dojrzewanie i coraz lepsze poruszanie się w tekście. Magda Miklasz jest bardzo otwarta na wszystkie pomysły, ma bardzo plastyczną głowę do takich rzeczy. Miała pomysł, wizję na Gombrowicza – bez tego nie ma co sięgać po tę twórczość. Każdy aktor marzy o tego typu współpracy, żeby zawsze trafiać na takich reżyserów.


„Ferdydurke” - horror egzystencjalny - zgodzisz się z tym?

Tak. Jest to zdecydowanie horror egzystencjalny, straszny koszmar, który się Józiowi przytrafia. Fantastyczne jest to, że nasi koledzy z Teatru Malabar wykorzystują świetnie swoje umiejętności. Mamy do czynienia z horrorem z lat 90. typu Road 66 w USA – niesamowite. Nam się świetnie przy tym pracowało, wierzę, że publiczności również będzie się podobać. Przychodziliśmy na próby z przyjemnością, nie z musu. Byliśmy naładowani pozytywną energią i wspieraliśmy się w pracy.

Warszawską Akademię Teatralną skończyłeś w 2013 roku. W teatrze z każdym rokiem grasz coraz więcej – wymarzona sytuacja dla młodego aktora, która nie każdemu się udaje.

Teatr jest dla mnie bardzo ważny. Otrzymałem od losu taką możliwość i staram się niczego nie zmarnować. Nie jest łatwo po szkole od razu dostać pracę w teatrze, a o tym marzy chyba każdy młody adept tej szkoły. Po to się uczymy, żeby grać. Od początku jestem w Teatrze Dramatycznym – mam możliwość sprawdzenia się w najróżniejszym repertuarze, od komedii po dramat i musical, to coś wspaniałego dla młodego aktora.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Dramatyczny w Warszawie, „Ferdydurke”, Mateusz Weber, foto Katarzyna Chmura-Cegiełkowska

28 czerwca – oglądała Małgosia
Kolejne spektakle w nowym sezonie, od września – zapraszamy.

niedziela, 8 lipca 2018

Krzysztof Kwiatkowski o nowej sztuce „Król” Szczepana Twardocha

Głośna powieść „Król” Szczepana Twardocha została przeniesiona na deski teatralne. Od maja możemy ją oglądać na Dużej Scenie Teatru Polskiego w Warszawie. Opowieść o targanej konfliktami narodowymi, politycznymi i społecznymi Warszawie u progu drugiej wojny światowej. Socjaliści dzień w dzień stawiają czoła falangistom, agresja i przemoc rządzą na ulicach, spolaryzowane media podsycają konflikt – mit zjednoczonej Polski zaczyna upadać...



Znakomity duet Monika Strzępka i Paweł Demirski przenoszą na scenę tę głośną powieść.

O nowej sztuce i pracy nad nią rozmawiamy z Krzysztofem Kwiatkowskim, aktorem Teatru Polskiego grającym Andrzeja Ziembińskiego, boksera Legii Warszawa
.



Powieść nie jest łatwa, porusza trudne tematy, ale cały czas bardzo aktualne.

Temat jest bardzo aktualny. Dotyczy nie tylko Polski w przeddzień II wojny światowej, ale także podziałów, jakie tworzyły się wtedy między Polakami. Te spory i napięcia są bardzo podobne do tych, jakie mamy aktualnie. Można śmiało zadać tutaj pytanie, czy historia znów zatacza koło? Może nie dzieje się to na taką skalę, w takim stopniu, jak było wtedy. Nasze społeczeństwo i cała
ludzkość jest przecież bogatsza o doświadczenia II wojny światowej. Mamy świadomość niebezpieczeństwa, wiemy do czego takie konflikty mogą doprowadzić.


Chciałbyś żyć w tamtych czasach? Odnalazłbyś się w nich?

Nigdy poważnie się nad tym nie zastanawiałem. One są w jakiś sposób pociągające. My mamy taki nieco idylliczny obraz czasów Polski przedwojennej i dwudziestolecia międzywojennego. A to wcale tak pięknie nie było, na każdej płaszczyźnie, w każdej sferze. Musimy pamiętać, że mówiąc o pięknej Warszawie, cudownej urbanistyce, architekturze itp, - nie wolno nam zapomnieć, że była tam także dzielnica żydowska, zamieszkała przez mniejszości żydowskie, które żyły w znacznie gorszych warunkach, przeważnie w biedzie. To była Warszawa społecznie podzielona. W przypadku Twardocha, udało mu się w książce pokazać jednocześnie jedno i drugie. Zachęcam wszystkich do przeczytania tej powieści.


Grany przez Ciebie bohater jest bokserem.

Tak, gram Andrzeja Ziembińskiego, boksera Legii Warszawa. Jest on również członkiem Ruchu Narodowo-Radykalnego „Falanga”, pod przywództwem Bolesława Piaseckiego. Ziembiński jest studentem, pochodzi z dobrego domu. Jego ojciec jest prokuratorem. Pomimo tych szlachetnych korzeni – on jest również takim chłopcem z ulicy, lubi się bić, jest zaczepny, lubi tłumy, manifestacje. W „Królu” jest przeciwstawieniem postaci Jakuba Szapiro, głównego bohatera, też boksera. Panowie rywalizują na ringu i w życiu. Ziembiński jest postacią dosyć wyrazistą, o fundamentalnych poglądach. Spokojnie można by go było przenieść w dzisiejsze czasy. Mógłby być młodym politykiem jakiejś prężnie działającej partii, która może sporo namieszać w życiu politycznym.




Powiedz, dlaczego to zło tak przyciąga? Imponuje...

W przypadku Ziembińskiego są to postawy wyniesione z domu. W domu Ziembińskich funkcjonuje silna tradycja narodowej demokracji z mocnymi akcentami antysemickimi. Jego zachowanie i poglądy pochodzą od ojca – wpływowego prokuratora Ziembińskiego. W pewnym momencie stanowisko ojca, jego inicjatywy o podłożu narodowo-radykalnym stają się bardzo popularne w Warszawie. Im bardziej wypływają na powierzchnię, tym bardziej gorliwym wyznawcą tych idei staje się młody Ziembiński. Młodość, to gorąca krew, porywczość, i Andrzej wyrywa się do walki. Jest zapalonym działaczem, bezkompromisowy, nie idzie na ustępstwa. Ma jasno wytyczoną ścieżkę, i jej się trzyma. Takie zaślepienie ideami i bezkompromisowość prowadzą do tragedii.


Myślisz, że traficie tym spektaklem do szerokiej publiczności? Biletów na spektakl od dawna brak.

Nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie, czas pokaże... Bardzo bym chciał, abyśmy z naszym spektaklem trafili do jak najszerszej publiczności. Powieść Szczepana Twardocha jest
fantastycznym materiałem do przeniesienia na scenę. Nie chcę mówić, czy nam się udało, czy nie.
Sam jestem bardzo ciekaw jaki będzie odbiór tej sztuki. Pracowało nam się wspaniale. To moja pierwsza współpraca z Moniką Strzępką i Pawłem Demirskim i jestem tą pracą zachwycony.
Monika daje kreacyjną wolność aktorowi, słucha bardzo uważnie, współpracuje i jest otwarta na wszelkie sugestie i uwagi. Sama też ma masę pomysłów, które nam podrzuca. Niczego nie narzuca,
w niczym też się nie upiera. Jeśli ktoś z aktorów ma ciekawy pomysł, to jest to twórczo wykorzystywane. Zapraszam serdecznie na ten spektakl do Teatru Polskiego.


Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

poniedziałek, 14 maja 2018

Grzegorz Damięcki jako Hannes Kürmann w najnowszej premierze Teatru Ateneum „Gra w życie”.

"Gra w życie" to najnowsza premiera Teatru Ateneum w Warszawie. Miała miejsce 27 kwietnia na Dużej Scenie tego niezwykle lubianego i cenionego teatru w stolicy. Najnowsza sztuka jest kolejnym spektaklem przygotowanym w roku jubileuszowym, z okazji 90-lecia istnienia Teatru Ateneum im. Stefana Jaracza.


Hannes Kürmann chciałby raz jeszcze przeżyć swoje życie, uniknąć popełnionych błędów, a w kluczowych momentach – mając świadomość późniejszych wydarzeń – podjąć zupełnie inne decyzje. Otrzymuje taką możliwość i na naszych oczach rozgrywa się rodzaj improwizowanego spektaklu teatralnego z Kürmannem w roli głównej. W roli tytułowej Grzegorz Damięcki, który na deskach Teatru Ateneum gra już około 27 lat.

"Nieraz myślę: a gdyby tak zacząć życie na nowo? I to z całą świadomością? Gdyby jedno życie można było przeżyć, jak to mówią, na brudno, a drugie na czysto? Sądzę, że wtedy każdy z nas starałby się nie powtarzać, przynajmniej stworzyłby sobie inne warunki, urządziłby taki dom z kwiatami, z mnóstwem światła..." /Antoni Czechow, Trzy siostry/

Chciałam właśnie zacząć od słów Czechowa, które widnieją nad sceną podczas grania sztuki. Fajnie by było, gdyby można było najpierw przeżyć życie na brudno, a drugie na czysto...

Wspaniale by było mieć drugie życie, a nawet trzecie i czwarte. Szczególnie w dzisiejszych czasach, gdy jesteśmy tak zagonieni potwornie i tacy nieuważni. Do tego wszystkiego niewyposażeni w siłę, która by nam podpowiadała, jak rozwiązywać niektóre problemy. Przerażające, jak łatwo się nam wszystko rozpada. Ludzie ze sobą nie rozmawiają. Zatem to drugie czy trzecie życie przydałoby się, żeby w jednym przeżywać ten hałas, który się w nas wdziera, a w drugim spokojnie mieć czas dla drugiego człowieka. Posłuchać go, zakończyć własny monolog, słuchać tego co wokół nas. Generalnie, wydaje mi się, że ludzie przestali już rozmawiać ze sobą. Dużo ujadamy niestety i mamy w sobie taki niekończący się monolog – powiedział w rozmowie z nami Grzegorz Damięcki.


Czasem nawet gdybyśmy chcieli coś zmienić, to popełniamy te same błędy. Czyli tak naprawdę nie wiem, czy ta otrzymana szansa na kolejne życie coś by dała?

Jest w tym coś. Pierwszy z brzegu przykład przychodzący mi do głowy – kobieta, która wreszcie wyswobadza się z toksycznego małżeństwa z mężem, który ją bije, nie szanuje. Wchodzi w nowy związek i powtarza w nim dokładnie to samo. Może jest urodzoną ofiarą? - swój, do swego, po swoje – jest w nas takie piętno. Ta sztuka jest o tym wszystkim, o tym, że mamy ciężkie czasy, które nie pomagają rozwikłać naszych problemów. Przy okazji autor dotyka tych jasnych aspektów, naszego człowieczeństwa, bywa w wielu sekwencjach bardzo dowcipny i wesoły. Jest zatem jakaś nadzieja. Wychodzę z założenia, że nie wolno zapraszać widza, "kazać mu" płacić za bilety i tylko go "dołować". Staram się, żeby mój bohater do końca był postacią jasną, łapczywie czepiającą się życia i tych wszystkich drobnostek, na które warto postawić w życiu. On już nie czeka na te wielkie, spektakularne tąpnięcia, jakieś trzęsienia ziemi, które mogą nigdy nie przyjść, tylko budować życie z drobiazgów – uśmiech żony, przebłysk życzliwości, tego, że ktoś coś docenił, coś zauważył itp. Gdybyśmy z takich rzeczy budowali świat, wszystkim by się lepiej żyło.

Wierzysz w przeznaczenie?

Absolutnie. Wierzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny.

Oglądałeś ten archiwalny spektakl z 1974 roku?

Nie, nie oglądałem, bo pracujemy na zupełnie nowym tłumaczeniu. Czytałem to pierwsze, w którym jest ponad 30 postaci. W naszej nowej wersji jest ich pięć. Mieliśmy do czynienia z Aleksandrem Kaniewskim, naszym rosyjskim reżyserem. Przyjechał z zupełnie innej rzeczywistości. Jest absolutnie "wkręcony" w teatr. W 100 procentach do jego świadomości nie dochodzi, że można mieć - mówię to z czułością – jakieś inne sprawy. Prosimy go: Sasza, już 3 godziny próbujemy, zrób przerwę na toaletę. On na to: ojej, już tak długo?, dobrze. To ile potrzebujecie, 5 minut? - My na to: 15 – 15? Zdziwił się. Jest teatralnym heroinistą, człowiekiem absolutnie uzależnionym od teatru. Praca z nim jest fascynująca bez względu na efekt. W Polsce jest 38, czy 40 milionów trenerów reprezentacji narodowej i każdy wie lepiej, jak to powinno być zrobione. Natomiast absolutnie fascynująca jest praca z kimś, kto tak "kocha" swoich aktorów i oddaje im siebie. Jest wykładowcą w szkole teatralnej w Moskwie. Bardzo uznawanym i szanowanym człowiekiem, kochanym przez studentów. Mieliśmy ogromne szczęście, że dane nam było z nim pracować, zdobywać kolejne wspaniałe doświadczenie na scenie.

Zapowiada się, że sztuka będzie trudna, ale...ze światełkiem w tunelu.

Tak. Będzie poruszała wszystkie tematy, które nam – mam na myśli wszystkich tych, którzy używają mózgu – towarzyszą. Naszym dylematom, naszym zakochaniom, naszym zwątpieniom, naszym podejrzeniom, upływowi czasu, który nas na ogół wpędza w poczucie nieważności, czy "gorszości", używając języka moich dzieci. Będzie momentami komiczna i przewrotna, jak komiczne i przewrotne bywa nasze życie. To jest sztuka o każdym, kto dostrzega piękno bycia na świecie. Wszystkich może spotkać coś nagle, nie trzeba być profesorem uniwersytetu, żeby przeżyć wzloty i upadki. Mam nadzieję, że ludzie wyjdą z tej sztuki pokrzepieni i umocnieni w dobrych postanowieniach. Ona jest niewątpliwie ważnym głosem w obronie człowieczeństwa.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

spektakl oglądała Małgosia 13 maja

środa, 4 kwietnia 2018

Różnorodność teatralna

Mając na myśli różnorodność teatralną, od razu nasuwa się na myśl szeroki repertuar przedstawień. Duże miasta oferują taki właśnie wachlarz różnorodności: od musicali, przez koncerty muzyki rozrywkowej i klasycznej, po spektakle teatralne, baletowe i operowe. Jednym słowem – jest w czym wybierać. W Warszawie jest 46 teatrów, w Krakowie 14, natomiast w Londynie 117. Trudno nam się równać z wielkimi europejskimi ośrodkami kultury. W liczbach przegrywamy, ale w jakości serwowanej dawki kultury na pewno nie. Będąc ostatnio kilka dni w stolicy Wielkiej Brytanii wybrałam się na dwa przedstawienia: na sztukę amerykańskiego dramaturga Eugene O'Neilla – Zmierzch długiego dnia -  ze wspaniałą kreacją Jeremiego Ironsa i Lesley Manville.


Sztuka wymagała świeżej i wypoczętej głowy, trwała bowiem 3,5 godziny, a wieczorne przedstawienia w Londynie zaczynają się o stałej porze, o 19.30. Widząc na scenie takie sławy, czasem zapominamy o zmęczeniu, nawet niuanse językowe – naturalne, że nie sposób zrozumieć każde słowo – nie mają znaczenia. Ilekroć widzę na scenie zagranicznych aktorów znanych ze szklanego ekranu, nie potrafię oprzeć się ekscytacji. Drugim przedstawieniem, na które szczególnie czekałam był musical Hamilton napisany przez Lin-Manuela Mirandę. Musical o życiu Aleksandra Hamiltona, jednego z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych miał swoją premierę na Broadwayu  w Nowym Jorku w styczniu 2015 roku. Odniósł ogromny sukces, a w grudniu 2017 roku przeniesiono go na deski odnowionego Victoria Palace Theatre w Londynie. Zdecydowanie było warto bić się o bilety na to przedsięwzięcie. Wspaniała muzyka i ciekawie przedstawiona opowieść o początkach USA, musiała porwać każdego.

Zdarzyło mi się już wielokrotnie odwiedzać londyńskie teatry, i co zwraca uwagę – to sprawy związane z zachowaniem ludzi. Nie mogłam się nadziwić, że w najlepszych londyńskich teatrach nie ma szatni. Ludzie nawet nie przejmują się tym, że ubrania trzymają albo na kolanach, albo wciskają pod krzesło. U nas nie do pomyślenia. Kolejną rzeczą, od której włos jeży się na głowie, to bary. Mam wrażenie, że większość z odwiedzających teatr osób, spotyka się głównie ze względu na możliwość wypicia kilku kieliszków wina, czy wyskokowych drinków, w wyniku czego potem trudno wytrzymać jest na długiej i wymagającej trzeźwości sztuce, jak wspomniana przeze mnie wyżej. Co gorszy mnie jeszcze bardziej, to możliwość wnoszenia kieliszków na salę – dla mnie karygodne. W rezultacie czego, potem opary alkoholowe unoszą się na widowni, a nie każdemu to odpowiada. Wynika z tego, że przeciętny Anglik nie jest w stanie wytrzymać godziny bez picia i jedzenia. Cóż, co kraj, to obyczaj – jak mówią.

Oglądała Kasia

piątek, 16 marca 2018

Hubert Paszkiewicz o „Ułanach”

„Ułani” pióra Jarosława Marka Rymkiewicza w reżyserii Piotra Cieplaka to najnowsza premiera Teatru Narodowego, Sceny przy Wierzbowej. Komedia serio w trzech aktach o uwikłaniu w mitach polskości. Śmieszne, a przez to okropnie smutne. O sztuce rozmawiamy z młodym aktorem Sceny Narodowej Hubertem Paszkiewiczem.


Komedia serio w trzech aktach, czyli przez śmiech po łzy…
„Ułani” zostali napisani w 1974 roku, czyli nie tak dawno, 44 lata temu, ale jest to sztuka dosyć mało znana. Z tego co wiem, była wystawiana zaledwie dwa razy. Nie jest też często czytanym dziełem. Gram Lubomira, porucznika ułanów. Do samego końca nie wiadomo, jakie są intencje mojego bohatera. Cel jest taki, że Zosia ma urodzić dziecko. Ojcem ma być Lubomir. Cała sztuka jest opowieścią o tym właśnie dziecku, o tym wyśnionym, o tym wymarzonym, na które wszyscy czekają od stuleci. Lubomir jednak woli czytać książki, niż płodzić dzieci. Dusza romantyka. Prowokator - powiedział w rozmowie z nami Hubert Paszkiewicz, wcielający się w postać porucznika Lubomira. 
Otacza was przepiękna, romantyczna, sielsko-anielska scenografia.
Scenografia Andrzeja Witkowskiego przypomina klimat „Pana Tadeusza”. Zaczyna się sielsko, wszystko piękne, urocze, jest dworek. Finał wprowadza niepokój. Pozostawia wiele pytań, niedopowiedzeń. Tekst sztuki jest dowcipny, błyskotliwy i inteligentny, ma dużo podtekstów, odniesień do Norwida, Mrożka, Różewicza, Gombrowicza. Jest to tekst zaskakująco aktualny. 
Autor bazuje na postaciach z literatury polskich wielkich twórców.
Mamy feldmarszała, jest Zosia, Ciotunia, i pokojówki Ciotuni Ania i Frania, Major, Lubomir, Jan ordynans, Widmo. Mamy cały przekrój naszych wieszczów. Myślę, że każdy znajdzie to, czego szuka, każdy sam może sobie zadawać pytania. Nie chcemy jednoznacznie wyznaczać drogi, nie stawiamy kropki nad „i”, zostawiamy to w zawieszeniu.

Pracujesz coraz więcej, to wspaniale dla młodego aktora.
Tak, też się z tego bardzo cieszę. Zdobywam nowe doświadczenia, spotykam na swojej drodze mądrych ludzi. Nie ma dla mnie nic cenniejszego, jak doskonalić się i czerpać od nich wiedzę. Zawsze można coś podpatrzeć, podpytać.
Jak radzisz sobie z tremą? Czy wiek i doświadczenie mają znaczenie w tej kwestii?
Trema jest zawsze, myślę, że byłoby bardzo źle, gdyby jej nie było. Uważam, że wiek nie ma tu dużego znaczenia. Wydaje mi się, że tym co nas ratuje w świecie jest spokój. Siedzimy sobie w cieple, mamy prąd, wodę. Jest nam dobrze. Możemy pracować.

Serdecznie zapraszam na nasz nowy spektakl.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Narodowy w Warszawie, „Ułani”, Hubert Paszkiewicz, foto. Krzysztof Bieliński.
 Najbliższe spektakle – 20, 21, 22 kwietnia


środa, 14 marca 2018

Wojciech Brzeziński: „Najważniejsza jest rozmowa z dzieckiem”

Nad Czarnym Jeziorem wydarzyła się tragedia. Dwoje zakochanych nastolatków popełniło samobójstwo. Minęły od tego dramatu cztery lata. I po tym czasie rodzice tej dwójki spotykają się, aby dociec prawdy. Chcą porozmawiać o tragedii, okolicznościach, przyczynach i spróbować zrozumieć – dlaczego tak się stało? Niezwykle przejmująca sztuka jest współczesną tragedią obyczajową. Dea Loher jest wybitną niemiecką dramatopisarką. Spektakl „Nad Czarnym jeziorem” przygotowany został w roku jubileuszowym, z okazji 90 – lecia Teatru Ateneum.


O sztuce, którą od lutego możemy oglądać na Scenie 61 w Teatrze Ateneum rozmawiamy z Wojciechem Brzezińskim.
Bardzo trudna tematyka. Jak sobie poradzić z takim dramatem, kiedy normalna kolejność życiowa zostaje brutalnie zmieniona. Przecież to dzieci powinny chować rodziców, nie odwrotnie…
Wszyscy z naszej czwórki grającej w spektaklu mamy dzieci, więc odczuwamy ten temat bardzo boleśnie, niezwykle dotkliwie. Inaczej do tego tematu podchodzi człowiek, który nie ma dzieci, na pewno mniej emocjonalnie. Poznałem różnicę. Do dziś gram w spektaklu „Oskar i Pani Róża”, a zaczynałem grać, nie mając dziecka, teraz mam i wiem, jaka jest różnica, jak zmienia się świat będąc rodzicem. Co można powiedzieć – chyba każdy z nas wypłakał już wiadro łez – bo siłą rzeczy, nie da się tych emocji pozbyć, przejść obok tego obojętnie. Zobaczymy jak to będzie podczas grania spektaklu przed widownią. Może nie jednemu łza zakręci się w oku, a jak się nie zakręci to też dobrze. Trudny temat, ale dobry, więc ja się cieszę, że mam szansę w tym spektaklu brać udział – mówi w rozmowie z nami aktor Teatru Ateneum Wojciech Brzeziński.

Jak przebiegała Wasza praca nad tworzeniem sztuki?
Wspaniale się pracowało. Reżyserka Iwona Kempa dobrała nas chyba odpowiednio. Jest kobietą bezkonfliktową, więc nie było mowy o problemach. Otwarta na propozycje i na nas, na człowieka – dlatego pracowało nam się świetnie.
Jak pokazujecie Wasz świat? Żałoba po raz drugi? I dlaczego wracacie do tej tragedii po kilku latach?
W tekście nie ma odpowiedzi na pytanie dlaczego. My sobie odpowiedzieliśmy. Johnny jakiś czas temu „spadł w pracy z krzesła” – piastuje dyrektorskie stanowisko i je traci. Udaje się do psychiatry i zaczyna się leczyć. Myślę, że wreszcie po 4 latach zaczyna to wszystko, co się stało nazywać po imieniu. Może o tej tragedii mówić. Każdy z nas to ukrywał, jakby problem nie istniał. Uczymy się o nim rozmawiać. Jest wiele informacji dla widza i każdy z tego wyciągnie coś innego, ale myślę, że żałobę trzeba przeżyć, nie da się problemu zamieść pod dywan. Zamknąć się na klucz w pokoju, to tylko powoduje, że jest jeszcze trudniej. Dlatego to jest ważne, że bohaterowie powracają do tematu. Niezwykle bolesny temat, ale trzeba go zamknąć, aby móc normalnie żyć.  

Dochodzicie do jakiś wniosków?
Myślę, że nie ma co zdradzać zakończenia. Każdy widz sam sobie odpowie na to pytanie. Każdy zinterpretuje temat w inny sposób. Nie ma tu czego narzucać. Nie ma jednej definicji, bo w takim temacie nie ma jednej odpowiedzi, na to co się stało. Każdy z czwórki bohaterów w inny sposób te cztery lata przeżył. Widz dowiaduje się, jak cała czwórka spędziła ostatnie cztery lata życia.
Dajecie odpowiedź na pytanie – jak żyć po takim dramacie? Każdy inaczej sobie radzi z takim problemem. Sądzę, że tak naprawdę, może się wypowiadać rodzić, który w życiu taką tragedię przeżył. My możemy sobie jedynie wyobrażać. Oby jak najrzadziej takie dramaty dotykały ludzi. Warto o tym mówić, pokazywać to, choć jest to bolesny temat. W tym tekście jest jedno ważne przesłanie – że każdy rodzic powinien jak najwięcej rozmawiać ze swoimi dziećmi. Niesamowite jest to, że wiek samobójców się obniża.  Dziewięciolatkowie odbierają sobie życie, a to jest przerażające. Przecież to są dzieci, powinny się bawić, cieszyć dzieciństwem, młodością, a nie myśleć o odbieraniu sobie życia. Dlatego do nas należy, aby do nich dotrzeć, zanim będzie za późno. Bardzo pięknie napisana sztuka, nie chcę zdradzać jak to jest, ale spotykają się ludzie po czterech latach od tragedii i mają co sobie powiedzieć, a najważniejsze… odpowiedzieć na pytanie: dlaczego?

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Ateneum w Warszawie, „Nad Czarnym jeziorem”, Wojciech Brzeziński, foto Bartek Warzecha
Spektakl oglądała 15 lutego – Małgosia
Najbliższe przedstawienia – 11, 14, 15 kwietnia

wtorek, 13 lutego 2018

Joanna Halinowska: „Jesteśmy cały czas na początku…”

„Miny polskie” według scenariusza Tadeusza Nyczka i Mikołaja Grabowskiego to kolejna premiera Teatru Polskiego w Warszawie. Spektakl możemy od lutego oglądać na Dużej Scenie tego popularnego i lubianego stołecznego teatru. Scenariusz oparty jest na „Wyzwoleniu” i „Legionie” Stanisława Wyspiańskiego, „Opisie obyczajów za panowania Augusta III” Jędrzeja Kitowicza, „Pamiątkach Soplicy” Henryka Rzewuskiego, utworach Witolda Gombrowicza: „Dziennikach”, „Ferdydurke”, „Operetce”, „Ślubie” oraz „Mimice” – XIX-wiecznym podręczniku dla aktorów autorstwa Wojciecha Bogusławskiego.
„Miny polskie” są próbą rozpoznania i opisania schematów, które organizują życie narodowe. Gesty, miny, pozy – gombrowiczowskie gęby, które przyprawiamy innym lub za którymi sami się chcemy ukryć. Życie narodu – społeczne, polityczne, artystyczne – od wieków w pętach obyczaju i konwenansu. Polska dawna i współczesna, wzajemnie się w sobie przeglądająca.


O nowym przedstawieniu rozmawiamy z aktorką Teatru Polskiego, grającą postać Muzy – Joanną Halinowską.
Jak to jest z tymi polskimi minami, pozami? 
Jest to chyba trochę przerażające, że dzieło „Wyzwolenie”, które zostało napisane ponad sto lat temu, jest nadal tak aktualne. Oczywiście mieliśmy dużo zabawy przy tym, ale jak się przyjrzeć, wgłębić w tekst, to właściwie nie wiadomo… śmiać się, czy płakać. Niczego człowiek się nie uczy, i ciągle jesteśmy na początku jakiejś drogi. 
Czy to nie jest nasza polska słabostka, że nie potrafimy wyciągać wniosków, i popełniamy wciąż te same błędy?
To już chyba trzeba zostawić widzom, niech sami ocenią. Myślę, że każdy znajdzie w tym spektaklu, w tym tekście coś dla siebie. I ilu widzów, tyle interpretacji. Myślę, że jedyne słowo, właściwe to takie – że jest to aktualne.
Do jakiej publiczności byście chcieli dotrzeć?
Na pewno do takiej, która będzie chciała przyjść i oglądać.  Jest to spektakl, który nawiązuje bardzo do polityki, do naszej mentalności, do społeczeństwa. Jest o nas i każdego, kto będzie chciał  zawitać w nasze progi, wejść w dialog z nami…zapraszamy. Nie wiem, ilu ludzi zastanawia się nad tym, jakie tamten tekst ma przełożenie na dzisiejsze czasy. A jeśli się nie zastanawia, to kiedy przyjdzie do teatru, może to będzie ten przełomowy moment na analizę, rozmyślania i pewne wnioski.
Co możesz powiedzieć o swojej postaci?
Gram Muzę Wyspiańskiego, natchnienie pisarza. Jak pracowałam nad rolą - myślałam- Muza/Aktorka. Jestem i Muzą i Aktorką. W „Wyzwoleniu” Muza jest natchnieniem Wyspiańskiego, tak samo jest w naszym spektaklu. Jest osobą bardzo prężną, przemawia przez nią sztuka. Ona bez sztuki nie potrafi funkcjonować. Sztuka jest silniejsza niż śmierć. Są to zasady, które wyznaje. Ma swojego Konrada w postaci Wyspiańskiego. My Konrada też mamy, a ona lawiruje gdzieś pomiędzy tymi postaciami. Sztuka jest nieśmiertelna, jest wszystkim i ona tylko w niej się spełnia. Jak artysta spełnia się w sztuce, tak Muza w sztuce się spełni, ma do tego swojego Wyspiańskiego, który jej potrzebuje, a ona potrzebuje jego. Te dwie postaci uzupełniają się. Gdzie sztuka tam i Muza. Nawet odnajduje gdzieś swoje poglądy w samym Konradzie. Nie mówię o polityce, chociaż trochę wyglądam, jakbym wyszła z „czarnego marszu”. U nas na pewno Muza broni kobiet. Bardzo chcę podkreślić, że największą wartością dla niej jest sztuka, i to jest dobre według mnie.


Wasze stroje są bardzo urozmaicone, od klasyki po współczesność.
Stroje w naszym przedstawieniu są bardzo ważne. Wersji mojego ubioru było kilka. Pierwotną  była suknia. Suknia z trenem - długa i czarna - wyglądałam w niej jak posągowa Muza. I jak uwielbiam kostiumy, tak uważam, że dla tej postaci ubiór współczesny, taki niedookreślony, daje więcej możliwości. To jest postać, która potrafi wejść na „pstryk” w kolejną emocję, w następny stan. Paradoksalnie kostium, który dziś prezentuję, całkowicie współczesny -  daje mi więcej możliwości, a suknia mnie ograniczała. Wspólnie do tego doszliśmy. Na początku się kłóciłam, bo bardzo chciałam grać w sukni. Koniec końców odpuściłam, i jestem w spodniach i koszuli. „Miny polskie” to spektakl, w którym występują trzy grupy.

Grupa Wyspiańskiego -  Wyspiański, Gombrowicz, Muza i Konrad oraz Kaznodzieja, Kardynał – postaci związane z Wyspiańskim. Druga grupa Kitowicza związana ze szlachtą i grupa Bogusławskiego, czyli Mozartowskie środowisko. Mamy zatem niezłe pomieszanie, i to także przedstawia się w kostiumach. A najciekawsze jest, jak to się wszystko ze sobą przeplata. Jak się te grupy spotykają ze sobą na scenie. I czy wyczuwa się różnice między nimi? Ale to już niech widz oceni. Serdecznie zapraszam do Teatru Polskiego.


Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Polski w Warszawie, „Miny polskie”, Joanna Halinowska, foto Kasia Chmura.
Najbliższe spektakle „Min polskich” – 13, 14, 15 marca

piątek, 9 lutego 2018

Churchill jakiego nie znamy

W oczekiwaniu na tegoroczne Oscary warto wybrać się do kina na film, który może okazać się potencjalnym zwycięzcą. Na szczęście wybór jest duży, i dla każdego kinomana coś się znajdzie. Jednym z takich filmów jest Czas mroku, w reżyserii Joe Wrighta, z fenomenalnym Gary Oldmanem w roli Winstona Churchilla. Oldman został już nagrodzony za tę rolę Złotym Globem i jest na najlepszej drodze, aby do zdobytego w 2012 roku trofeum za Szpiega, dodać kolejne. 


Film, jak najbardziej wart obejrzenia, niezwykle subtelnie pokazana biografia jednego z największych polityków XX wieku. Obok wielkiej znajomości polityki obnaża wady i słabe punkty brytyjskiego przywódcy. Pokazuje jego słabości i ludzkie przywary. Obraz Wrighta zachwyca charakteryzacją – Gary Oldman nie podobny jest do siebie, jestem pewna, że tą rolą aktor przejdzie do historii. Główna postać – Winstona Churchilla - góruje nad innymi, reszta jest tłem, wszystko kręci się wokół niego. Mimo, że film oparty jest na słowach, monologach i gestach – nie ma tu typowej akcji, wojna pokazana jest w oddali – film trzyma w napięciu i nie sposób się na nim nudzić. Najlepiej przekonać się samemu wybierając się do kina. Ja będę trzymać kciuki za brytyjskiego aktora, który ma już na swoim koncie obok wspomnianego Oscara za film Szpieg z 2012 roku oraz Złotego Globa za Czas mroku, także 2 nagrody BAFTA oraz wiele nominacji, m.in. do Złotej Palmy, do Nagród Emmy, do MTV Movie Awards czy niechlubnej Złotej Maliny.

Film oglądała i poleca Kasia

niedziela, 21 stycznia 2018

Szymon Kuśmider: „Popełniamy te same błędy”

„Wujaszek Wania” Antoniego Czechowa w tłumaczeniu Jarosława Iwaszkiewicza bez skreśleń. Słowo po słowie. Reżyser spektaklu Ivan Wyrypajew pozwala, by sam Czechow przemówił do nas. Od początku do końca, traktując tekst jak nienaruszalną partyturę, opowiada historię, która zdarzyła się w wiejskiej posiadłości Wojnickich, między przybyciem, a wyjazdem profesora Sieriebriakowa i jego pięknej żony Heleny.
Między słowami ukryta jest drobiazgowo zbudowana opowieść o epoce, która przeminęła, o ludziach, których już nie ma..., ale język teatru pozostał.
Premiera „Wujaszka Wani” na deskach Teatru Polskiego w Warszawie odbyła się 9 grudnia. O pracy nad przedstawieniem, realiach, przeszłości i rosyjskiej literaturze opowiada nam Szymon Kuśmider, który wcielił się w postać Ilji Telegina.
 

- Pracowało się fantastycznie. Pierwsze spotkanie z Iwanem Wyrypajewem już nas uświadomiło, że reżyser wpycha nas w pewne rzeczy. W szkole uczyli mnie zupełnie odwrotnie, tzn. o pewnym graniu, o takich psychologicznych rzeczach. Natomiast Iwan mówi nam kompletnie coś innego. Dał nam do zrozumienia, że jego to kompletnie nie interesuje, co my myślimy na temat postaci. To brzmi trochę szokująco, ale to jest urocze, bo on mówi o takich rzeczach, niezwykle ciekawych, które stanowią wyzwanie dla aktora. Mówi, że nie interesuje go, jak my sobie wyobrażamy te postaci, tylko jak Czechow te postaci napisał. W związku z tym, zachęca nas - jeśli tak można to ująć – do grania, do czegoś, co jest bardziej zbliżone do audiobooka. Dlatego, że tekst leci cały czas, ze sceny pauzy padają tylko tam, gdzie Czechow chciał, żeby padały.  Dzięki temu sztuka jest szalenie śmieszna. Trochę sobie myślę, że to jest komedia, że my się śmiejemy z sytuacji i tekstów, które padają na scenie. Nie z samego dialogu, ale z tego, co dzieje się pomiędzy wypowiedziami. Jest to szalenie zabawne i szalenie współczesne – mówi nam Szymon Kuśmider.
Ma to wpływ, że dusza rosyjska pracowała z wami nad rosyjskim tekstem? Czy nie Rosjanin zrobiłby to lepiej?
- Myślę, że jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że robimy to tak po polsku z tymi dużymi pauzami, przeżywaniem itd. Oglądałem wiele przedstawień „Wujaszka Wani” w swoim życiu i wszystkie były takie wzruszające, ciężkie i długie. A to przedstawienie bez żadnego skrótu trwa dwie  godziny. Zasuwa ten tekst po prostu tam i z powrotem. I opowiada o ludziach, których już nie ma, o ludziach z tamtej epoki. O ludziach wspaniałych, wielkich, którzy się wygenerowali poprzez nieróbstwo. Wygenerowali się, ponieważ wszyscy wokół nich są winni, tylko nie oni. Mają pretensje do wszystkich, poza sobą. Największe pretensje do Serebriakowa i do Heleny, że przyjechali i zamącili nam w głowie. To ich wina, że my nic nie robimy, że jest tak źle. Winą obarczają ich i inne warunki zewnętrzne. To wszystko jest bardzo ciekawe, ponieważ nigdy nie wystawialiśmy tej sztuki w ten sposób w Polsce. Iwan daje naprawdę fantastyczne wyzwanie, podnosi poprzeczkę. Mówienie tekstu praktycznie bez pauz, bez jakiegokolwiek grania intencji w środku – bo te intencje są oczywiście w graniu poza tekstem – czyli w relacjach między postaciami. Tu nikt nikogo nie słucha. Tu każdy ma swoją wizję i wie najlepiej jak to trzeba załatwić. Przeglądamy się w tym tekście jacy jesteśmy tu dziś – jest to poczucie humoru Iwana, ale dla mnie takie Tarantinowskie nieco.
Treść, jej przesłanie się nie zestarzało…
- Nic, a nic się ta literatura nie zestarzała przez te lata. Czujemy to na scenie, że teksty są tak aktualnie współczesne. Sam reżyser to podkreśla i wrzuca to w tamtą epokę. Wszyscy jesteśmy nastawieni na ja, bufonowaci, nie widzimy nic poza czubkiem własnego nosa. Może postać Telegina, którą mam zaszczyt przedstawiać jest człowiekiem, który próbuje wszystko uspokoić, ale poniekąd z lęku, że straci to co miał. Jest to jedyna taka postać, która próbuje wszystko łagodzić. Natomiast panuje tam wieczny konflikt o wszystko, ale też o wartości, bo jak patrzę np. na Helenę, która opiera swoją postać na wartościach, to widzę, że trzyma się mocno tego, co człowiek powinien robić w życiu. Zakochany w niej wujaszek, i Helena świadoma tego, co może, a co nie przystoi. Jednak czy jest szczęśliwa, to już inna sprawa… trochę groteskowa. Świadczy to o tym, że są zdegenerowani ludzie, ale nie pośledni. I o tym braku zrozumienia, o tej pustce, o tym, że wszystko dookoła dąży do katastrofy. To jego zasługa, Iwana i Czechowa oczywiście, który genialnie to przedstawił. Staramy się tego nie zepsuć.
Lubi pan literaturę rosyjską?
- Tak. To cudowna rzecz. Lubię Bułhakowa, zawsze kiedy mogę wracam do „Mistrza i Małgorzaty”. Lubię Tołstoja. Rosyjska literatura daje taki oddech, jest inna i po prostu świetna. Porusza sprawy ludzkie. To jest coś, co jest nam potrzebne w dzisiejszej dobie.
Wcześniej grał pan w spektaklach Czechowa?
- Tak, w Krakowie grałem w „Wiśniowym Sadzie”, następnie był „Płatonow”, „Wujaszek Wania” – wersja zupełnie inna. Dotknęliśmy trochę tej rosyjskiej literatury. W szkole teatralnej też pracowaliśmy nad „Wujaszkiem Wanią”. A powrót do tego z zupełnie innego punktu widzenia, jak sugeruje Iwan jest bardzo ciekawe. I jak powiedziałem, jest wyzwaniem. Jest nam bardzo trudno, ale staramy się sprostać wymaganiom reżysera, które są bardzo wygórowane. Wszystko jest wystawione absolutnie wiernie, to jest w całym przedsięwzięciu niebywale istotne. 
Jest pan zwolennikiem, żeby klasykę przedstawiać tradycyjnie, czy nowatorsko?
- Myślę, że ustawienie przedstawień w realiach, w których zostały one napisane, wbrew pozorom więcej nam mówi o współczesności niż przerzucenie tego we współczesny już nawet nie kostium, ale ubranie. Jest moim zdaniem traktowaniem publiczności trochę jak kogoś niedouczonego, kto nie rozumie i nie czytał. A przecież ludzie inteligentni czytają, i im bardziej to oddalone w czasie, tym bardziej popularne. Widząc  to, co opisywał autor w przeszłości, widzimy jakie błędy popełniali ludzie wtedy, a my robimy dokładnie to samo, nie wyciągamy wniosków z tej nauki.
Do kogo bardziej przemówi ta wersja „Wujaszka Wani”?
- Uważam, że spektakl trafi zwłaszcza do młodych. Muzyka jest absolutnie współczesna i świetna, a scenografia bajkowa. Myślę, że jak kurtyna się podniesie, to będzie wielkie WOW! Ale oczywiście do Teatru Polskiego zapraszamy wszystkich.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Najbliższe spektakle 3,4,6,7,8 lutego