czwartek, 8 października 2020

Nowy sezon teatralny i nowa rzeczywistość

Teatr to ruch, to wymiana energii pomiędzy aktorami i widownią. To płynne uzupełnianie się. Jedno bez drugiego nie istnieje. W marcu cały świat się zatrzymał, zapanował strach i niepewność o to, co przyniesie jutrzejszy dzień, i nic się w tej kwestii nie zmieniło. Pandemia koronawirusa po lekkim spadku z powrotem coraz mocniej daje o sobie znać.

Nowa "Scena 20" w Teatrze Ateneum, foto Bartek Warzecha

Świat się zatrzymał, sport, kultura….walczymy o ten powrót do normalności, ale jest to trudniejsze, niż się tego spodziewaliśmy. Miłośnicy teatru czekali na otwarcie drzwi do swoich ukochanych scen, a gdy te się uchyliły na bardzo rygorystycznych zasadach – po prostu dalej się boimy, czy te drzwi nie zostaną ponownie zamknięte.

Czekaliśmy na ten nowy sezon pełni obaw, ale i nadziei, a jak mówią - nadzieja umiera ostatnia…Wrzesień był tym miesiącem, w którym spora grupa spragnionych tej sztuki zawitała do swoich ulubionych teatrów. Teatry szybciej niż normalnie wystawiają premierę za premierą, jakby chciały zrobić jak najwięcej, wykonać jak największą pracę i dać radość spragnionym sztuki na żywo. Większość z nas, mimo, że wdzięczna za spektakle online – pragnie tego kontaktu na żywo ze swoimi ukochanymi aktorami i scenami.

Po 185 dniach przerwy Teatr Wielki – Opera Narodowa rozpoczął nowy sezon artystyczny 2020/21. Na inaugurację zaśpiewał dla nas znakomity młody polski kontratenor Jakub Józef Orliński...i to była niebiańska uczta i niezapomniany koncert. Po wspaniałym artyście w kolejnym dniu na scenę wkroczył cykliczny już koncert "Głosy Gór" z muzyką wybitnych polskich kompozytorów – Karola Szymanowskiego, Henryka Mikołaja Góreckiego i Wojciech Kilara, a w wykonaniu w nowoczesnej aranżacji przez takich mistrzów jak Janusz Olejniczak, Jan Smoczyński oraz Atom String Quartet, Neo Quartet, po Kwartet góralski znakomitego Sebastiana Karpiela-Bułecki, Jana Młynarskiego i Andrzeja Święsa.

Kilka dni później, 17 września baletowa publiczność spragniona swoich ulubieńców z Polskiego Baletu Narodowego obejrzała premierę jednego z najsłynniejszych i najbardziej widowiskowych baletów światowego repertuaru pod tytułem "Korsarz". Balet ten wrócił na stołeczną scenę po 150-letniej nieobecności. Oglądamy go w wersji inscenizacyjnej Manuela Legris, wybitnego francuskiego tancerza i baletmistrza. Na scenie nasze asy baletu, między innymi – Yuka Ebihara, Mai Kageyama, Vladimir Yaroshenko, Maksim Woitiul, Patryk Walczak.

8 października będziemy mogli usłyszeć jednego z najlepszych tenorów na świecie – Piotra Beczałę. Na sezon 2020/21 została bowiem przeniesiona premiera opery "Werther" Julesa Masseneta w wersji Willy'ego Deckera, w którym partię tytułową zaśpiewa właśnie Piotr Beczała.

Bardzo lubiany przez publiczność Teatr Ateneum również rozpoczął nowy sezon bardzo mocnym akcentem – otwierając nową "Scenę 20". Działalność nowej sceny zainaugurował spektakl "Kwartet" Ronalda Harwooda w reż. Wojciecha Adamczyka. W bardzo ciekawym, nostalgicznym, ale i zabawnym oraz pełnym ciepła przedstawieniu plejada gwiazd – Magdalena Zawadzka, Marzena Trybała, Sylwia Zmitrowicz, Krzysztof Tyniec i Krzysztof Gosztyła.

Stanowisko dyrektora artystycznego Teatru Ateneum objął 5 października Wojciech Adamczyk, reżyser teatralny i telewizyjny, nauczyciel akademicki w warszawskiej Akademii Teatralnej - poinformował teatr.

Dużo się dzieje, my się cieszymy, ale ta niepewność i lęk cały czas nam towarzyszy. Uważajmy, przestrzegajmy obostrzeń i zasad, które mają nam pomóc w tym trudnym dojściu do upragnionego celu, jakim będzie normalność.

Małgorzata Gotowiec

wtorek, 28 kwietnia 2020

Grzegorz Kwiecień o ostatniej premierze Teatru Narodowego

Cały świat przeżywa obecnie bardzo trudny okres z powodu szalejącej pandemii koronawirusa. Życie się zatrzymało, a kiedy wrócimy do jakiejś normalności? – trudno dziś odpowiedzieć na to pytanie. Ludzie sztuki, artyści, ale i my widzowie, mamy nadzieję, że we wrześniu będzie nam dane oglądanie przedstawień teatralnych na żywo, ale czy tak się stanie...tego nie wie nikt. Ostatnią premierą Sceny Narodowej w Warszawie był "Woyzeck" Georga Büchnera w reżyserii Piotra Cieplaka.
W garnizonie dochodzi do morderstwa. Prosty żołnierz zabija narzeczoną.
Z czego wynika jego zbrodnia? Czyn ten przeraża czy może budzi współczucie? Kto jest zbrodniarzem, a kto ofiarą? Gdzie kończy się ciało, a gdzie zaczyna się dusza?
Arcydzieło europejskiego romantyzmu, dramat Georga Büchnera "Woyzeck" w reżyserii Piotra Cieplaka 15 lutego miał premierę w Teatrze Narodowym w Warszawie.



O ostatniej premierze rozmawiamy z aktorem Sceny Narodowej, Grzegorzem Kwietniem.

Miłość, śmierć, to są tematy, które zawsze będą towarzyszyć ludziom. Jaki jest wasz dramat?

Przede wszystkim jest to dramat smutny. Jest też stosunkowo krótki, dodatkowo zaznaczona będzie dominująca historia jednostki. Na pewno uwikłanej w nieswoje sprawy. Z tego wychodzi dramat tej jednostki przekładający się na szerszą sprawę. Poczucie smutku - i mam nadzieję - kibicowania przez widza bohaterowi, będzie sprawiało - mam nadzieję - pobudzenie do refleksji nad tym losem. Także co powoduje ten dramat jednostki, która niczemu nie jest winna, a przynajmniej na początku na nic złego nie zasługuje. To jest klucz sprawy.

Jak to jest z karą śmierci w przedstawieniu?

Nie chciałbym za dużo zdradzać, bo nasz reżyser znany jest z tego, że operuje metaforą, i nie męczy widza takim epatowaniem kawy na ławę, że ja sądzę tak, i proszę się z tym pogodzić. Raczej otwiera temat, tym bardziej dosmacza pewne sprawy, żeby otworzyć szerszy kontekst, aby pootwierać jak najwięcej ścieżek, żeby widz mógł sam po swojemu spojrzeć na pewne rzeczy. Temat jest trudny - oko za oko, ząb za ząb - zrezygnowaliśmy z tego systemu. Jako zachodnia cywilizacja, uważamy że słusznie. Ale można mieć oczywiście odmienne zdanie.

Dramat, jak pan powiedział, jest trudny, nieskończony przez autora...

Zakończenie jest na pewno nieoczywiste. Potraktowane wprost, tak jak jest w dramacie. Jestem przekonany, że nie odbywa się żaden "gwałt" na autorze, a tak jak wcześniej powiedziałem, jest to raczej kwestia otwarcia tematu, i pogłębienia go na tyle, na ile jest to możliwe.

Lubicie pracować z Piotrem Cieplakiem.

Zdecydowanie tak. Z Piotrem nam się super pracuje. Nie pierwszy raz się spotykamy, to jest nasz reżyser, my go kochamy i jestem pewien, że z wzajemnością. Grupa, która została dobrana do spektaklu, jest też taką grupą, która się zna, przyjaźni, której ze sobą się dobrze pracuje. Natomiast sama praca była ciężka. Było bardzo ciężko, mimo tego, że przedstawienie jest krótkie, to mamy wiele scen zbiorowych, gdzie musieliśmy się porządnie urobić. Mamy też kostiumy w scenie jarmarku, w których jest mało wygodnie i komfortowo. Jest to jednak scena bardzo nieoczywista. Jestem ciekaw, jak widzowie na nią zareagują, ponieważ jest to wymysł na temat, w ramach sprawy, której de facto postaci nie ma w sztuce.

Dawno nikt nie sięgał po ten dramat.

Poniekąd dlatego, że uchodzi za dramat trudny, długi i straszący, że może być nudno. Ale my się nie boimy.

Proszę nieco zdradzić, jaka jest pana rola?

Ja pracuję w zbiorowości, jestem - jak wielu – żołnierzem w smutnym garnizonie, smutnego małego miasteczka. Mam też solówkę pijanego czeladnika, który pijany wstaje i opowiada jak to po pijanemu w nocy podczas męskich rozmów opowiada ni głupio, ni mądrze - po gombrowiczowsku. Piotr pracuje poezją w dużej mierze, i ta jego poezja, ta metafora, to pozostawienie w takim pięknym, ale dominującym określeniu, to siła rozgrzebywania tych spraw o których będzie w spektaklu. Ja się zawsze zastanawiam, jak on to robi. Pracujemy przez bardzo długi czas na takich plamach - plamy myśli, plamy scen. I potem nie wiadomo jak, to wszystko wychodzi i widzimy całość. Jesteśmy świadkami tematu, który trzeba najpierw przedyskutować, nie można zatrzymywać się na samej fabule, bo byłaby bardzo licha.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Narodowy w Warszawie, "Woyzeck" Georga Büchnera, reżyseria Piotr Cieplak.
Grzegorz Kwiecień – Żołnierz, Kaznodzieja, Koń.
Fot. Krzysztof Bieliński

czwartek, 27 lutego 2020

Mateusz Weber o premierze musicalu "Człowiek z La Manchy"

31 stycznia na deskach Teatru Dramatycznego, Sceny im. Gustawa Holoubka odbyła się premiera musicalu "Człowiek z La Manchy". Tak teatr zachęca do obejrzenia nowego spektaklu: „Piękna i ponadczasowa opowieść o sile słowa, która przemienia marzenia w rzeczywistość. Kto nie lubi baśni? Kto nie lubi wracać do lat dzieciństwa? Czy szaleńcem jest ten, który walczy z wiatrakami i pragnie naprawiać krzywdy, czy ten, który uznaje świat za niezmienny i oczywisty? W historii o nieustraszonym Don Kichocie sprawy głębokie i dotkliwe stykają się z rubasznością i dowcipem, a czułość przeplata się z brutalnością. Człowiek z La Manchy to pełen rozmachu musical. W broadwayowskim hicie zainspirowanym powieścią Miguela de Cervantesa nie zabraknie historii miłosnej, wartkich dialogów i dużej dawki humoru.”


O premierze Teatru Dramatycznego rozmawiamy z Mateuszem Weberem, który wciela się w postać Padre.

Zapowiada się gorąco...

Tak, oglądałem kawałek próby z pierwszego balkonu i wygląda to niesamowicie. Ten hiszpański duch, i aranżacja Adama Sztaby jest porywająca. To jak wspaniale Adam z nami pracował, miło na to było patrzeć i w tym uczestniczyć – mówi nam Mateusz Weber.

- Po raz kolejny udało nam się zbudować ciekawy zespół, który świetnie ze sobą współgra – cieszy się Mateusz.

To chyba nie było aż takie trudne? Zespół macie znakomity.

Dziękuje. To prawda, zgadzam się z tym całkowicie. Mamy dobrany zespół w Teatrze Dramatycznym. To nie pierwsze nasze przedstawienie na taką skalę. Reżyser Anna Wieczur-Bluszcz wprowadziła nas w bajkowy świat. Scenografia jest ręcznie malowana, fantastycznie to z całością się komponuje. Opowiadamy historię, która jest piękną legendą. Ktoś mnie ostatnio zapytał - po co się robi dziś Don Kichota? A ja odpowiadam, że porusza podstawowe z najważniejszych kwestii: wiarę i lepszy świat. I chce urzeczywistnić marzenia. Pokazuje, jak ważne są rzeczywistość i marzenia, i to, by żyć po prostu w zgodzie z samym sobą i być dobrym dla innych. Tego brakuje nam w codziennym, dzisiejszym życiu, dlatego uważam, że to przedstawienie jest ważne. A dodatkowo, w jakiej wersji jest pokazane - bardzo klasycznie. Są także wplecione pewne elementy współczesności, zupełnie świadomie, i dobrze, niech będą. Ania Wieczur-Bluszcz jest perfekcjonistką w każdym calu.


Powiedz coś o swoim bohaterze...

Gram Padre, człowieka, który przyjaźni się z Kichaną. Myślę, że też jest marzycielem, w swoim patrzeniu na świat. Kiedy Kichana znika, razem ruszają w poszukiwania dwóch światów: wiary i nauki. Te dwa światy się gdzieś ze sobą ścierają. Mam nadzieję, że udało nam się wypracować jakiś ciekawy konflikt. Pojawia się też wątek miłosny. Jest zakochany, ale nie zdradzajmy wszystkiego…

Czy jak w powieści pojawia się wątek więzienny?

Będą sceny więzienne. Nie chcę za dużo mówić, żeby widz sam przyszedł i się przekonał, jak nam się udało przedstawić całą tę historię.
Dodam tylko, że więzienie jest zupełnie innym światem, jest nieco uwspółcześnione. Jest to świat stworzony przez Don Kichota. Na tym się przede wszystkim historia opiera. Akcja jest dość wartka. Wszystkie sceny rozgrywają się w niesamowitym tempie.

Trzy musicale z najwyższej półki w repertuarze. Jest się czym pochwalić.

Musimy pamiętać, że jesteśmy teatrem dramatycznym, ale repertuar musicalowy, którym się zajmujemy, daje nam ogromne możliwości. Chodzi o granie dramatyczne, i na szczęście dobrze się w nim czujemy. Mamy wszechstronny zespół, który potrafi na równi śpiewać i grać dramatyczne role. Szczególnie udowadnia to praca z dziesięcioosobową orkiestrą i dyrygentem. Praca pod batutą jest czymś zupełnie innym, to jest dla mnie nowe doświadczenie. No i znakomity zespół Adama Sztaby... Bardzo się cieszę, że biorę udział w tym projekcie, muzyka towarzyszy nam praktycznie cały czas. Zapraszamy w progi naszego teatru!

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec


"Człowiek z La Manchy" D. Wasserman, M. Leigh, J. Darion
Teatr Dramatyczny w Warszawie, Scena im. G. Holoubka
reżyseria Anna Wieczur-Bluszcz
PREMIERA 31 stycznia 2020 r.
Mateusz Weber w roli Padre
Foto Krzysztof Bieliński
Najbliższe spektakle – 28 i 29 lutego, 1, 28, 29 marca

czwartek, 16 stycznia 2020

Maja Komorowska w wyśmienitej formie

- Gramy już 25 lat. Serdecznie dziękujemy, że są państwo z nami i życzymy dobrej nocy - tymi słowami Mai Komorowskiej zakończył się kolejny spektakl "Szczęśliwych dni", który miał miejsce w niedzielę 12 stycznia na Scenie Haliny Mikołajskiej Teatru Dramatycznego w Warszawie.


Spektakl "Szczęśliwe dni" na podstawie sztuki Samuela Becketta miał swoją premierę w Teatrze Dramatycznym w 1995 roku. To znakomita adaptacja Becketta w wykonaniu mistrza Antoniego Libery - tłumacza oraz wybitnego znawcy jego twórczości, ale również popis gry i talentu Mai Komorowskiej. Kobiecie nie zagląda się w papiery, ale muszę podkreślić, że forma wspaniałej polskiej aktorki jest po prostu wyśmienita. Pani profesor przykuwa widza do teatralnego krzesła, sprawia, że skupiamy się na niełatwym i dość ponurym w nastroju tekście od pierwszych wypowiedzianych słów. Energia Mai Komorowskiej w tym czarnym humorze Becketta sprawia, że mamy do czynienia z wybitną kreacją aktorską.

"Szczęśliwe dni" to głównie monolog, ale dzięki znakomitej grze aktorskiej obserwujemy przebieg wydarzeń z zainteresowaniem. Możemy się pośmiać, pomyśleć. Wykonanie zmusza do refleksji nad sensem życia i nad tym, co życie niesie ze sobą - starzenie się, trudy funkcjonowania, samotność, brak komunikacji między ludźmi i powolne umieranie, czyli o wszystkim, co nieuchronne. Taki już jest ten człowieczy los.

Każdy kolejny przeżyty przez bohaterkę sztuki dzień jest taki sam, wypełniony absurdalnymi zdarzeniami, codziennymi rytuałami, które wypełniają jej życie. Optymistycznym akcentem w tej pesymistycznej wizji jest postrzeganie pozytywnych, drobnych zdarzeń i rzeczy jako szczęście. Dzieje się tak za sprawą miłości, którą bohaterka darzy męża, chyba z wzajemnością... Niewiele słów wypowiedzianych przez męża, ale znaczące istnienie tej postaci. W tej roli znakomity aktor Teatru Dramatycznego Adam Ferency.

Nie mogłam dotrzeć na to przedstawienie. A gdy wreszcie dotarłam, zrozumiałam, dlaczego sztuka grana jest tak długo, a sala jest zawsze pełna. Cieszę się ogromnie, że w końcu zawitałam na to wysokie piętro w Pałacu Kultury i Nauki. Oj, warto było. Jeśli ktoś jeszcze przez ćwierć wieku nie dotarł na "Szczęśliwe dni", niech szybko skieruje tam swoje kroki.

Małgorzata Gotowiec

Kolejne spektakle – 22 i 23 lutego

piątek, 10 stycznia 2020

Olga Sarzyńska o sztuce „Źli Żydzi”

"Źli Żydzi" Joshuy Harmona jest od lat przebojem na teatralnych scenach całego świata.
Sztuka opowiada współczesną historię z życia nowojorskich Żydów. Czarna komedia pełna Allenowskiego humoru, mająca w tle pytania o tożsamość kulturową i wierność tradycji. Mocny, hipnotyzujący i momentami przezabawny tekst o rodzinie, która spotyka się po pogrzebie dziadka i toczy spór o pozostałą po nim pamiątkę. Nie patrzmy tylko na tytuł - będzie nie tylko o Żydach. Premiera w stołecznym Ateneum odbyła się 7 grudnia. Spektakl wyreżyserował Maciej Kowalewski.


- Mamy żydowską rodzinę, mieszkającą w Nowym Jorku. Pojawia się problem, jaki często się zdarza w życiu, gdy ktoś umiera, a mianowicie, kto dziedziczy majątek po zmarłym. Często wtedy wychodzą na światło dzienne prawdziwe ludzkie oblicza, jacy tak naprawdę jesteśmy i co jest dla nas ważne - mówi w rozmowie z nami aktorka Teatru Ateneum, grająca postać Daphne, Olga Sarzyńska.

Samo życie...

Tak. Zaczyna się walka między nimi. Spektakl ma wiele aspektów. Dotyczy takiego podwójnego wzorca. Mamy dwie postawy. Konserwatywna, czyli pielęgnująca przynależność do tradycji. Pytanie o tożsamość - czy ona jest ważna, czy powinniśmy się od niej odciąć i zacząć tworzyć swoją własną historię? Czy powinniśmy tę własną historię budować na podwalinach tradycji? Jak wiemy, w religii żydowskiej ta tradycja ma ponad pięć tysięcy lat i jest bardzo, bardzo mocna. Z drugiej strony mamy w rodzinie Liama, którego gra Wojtek Brzeziński, który postanawia, że chce żyć swoim życiem, i nie chce wszystkiego odnosić do przeszłości. Moja postać jest tą konserwatywną, która tradycję uważa za dar, który trzeba pielęgnować i utrzymywać.

Daphne i Liam - kim są dla siebie?

Jesteśmy kuzynami. Jest też dziewczyna o imieniu Melody, grana przez Julkę Konarską. Melody jest osobą poznaną przez Liama. To dziewczyna wyluzowana, która tych relacji po prostu nie rozumie. Każda z tych postaw - mam nadzieję, że tak to prowadzimy - że widz do końca nie wie, po której chciałby być stronie, i uważam, że tak powinno być. Niech każdy wybierze sam, gdzie i w jakich rejestrach się mieści, ale myślę, że to jest bardzo płynne. Raz racja jest po tej stronie, zaraz po drugiej. Tak naprawdę między nami odbywa się walka o widzów, po której stronie oni staną. 

Woody Allen w Teatrze Ateneum...

Zdecydowanie, humor dość mocno osadzony w realiach Woody Allena i Nowego Jorku. Zapowiada to przednią zabawę i ciekawą historię. Jest nostalgicznie, wzruszająco. Mnie w teatrze najbardziej interesuje opowiadanie o ludziach, a nie o wyimaginowanych sytuacjach. Staram się najbardziej zrozumieć bohaterów, ich sytuację oraz bohaterkę, którą gram. Czasami jest wredna, czasami denerwująca, ale gdzieś w środku bierze się to z samotności, ze słabości, nic nie jest takie wprost. Jest to postać wielowymiarowa. Ja wierzę w to, że tak jest, że ludzie, którzy wyrzucają swoje frustracje, są nieznośni dla innych, mają tego zachowania ukrytą przyczynę, to nie dzieje się z niczego. Oni czują się samotni, albo się boją. Czują się nieakceptowani, nie mogą znaleźć wspólnego języka ze światem. Zapraszam serdecznie na przedstawienie - dodaje Olga Sarzyńska.


Rozmawiała Małgorzata Gotowiec 

Teatr Ateneum w Warszawie, "Źli Żydzi", reżyseria Maciej Kowalewski
Daphne - Olga Sarzyńska
Foto - Bartek Warzecha

Najbliższe spektakle - 16, 17, 18 stycznia