wtorek, 20 czerwca 2017

Maksymilian Rogacki: Nie wyobrażam sobie życia bez teatru

Mąż, żona, on i ona. Miłosny czworokąt oszukujących i oszukiwanych, którzy sami zdradzając – szczerze się dziwią, że zostali zdradzeni. Wacław ma romans z Justyną. Justyna równolegle spotyka się z Alfredem. Alfred bywa częstym gościem u Elwiry. Elwira ukrywa podwójne życie przed Wacławem.
                                                  
                                               „Nie ludzie nami rządzą, lecz własne słabości”

                                                                          Alfred

Pikantna Fredrowska komedia „Mąż i żona” przeniesiona w barwne lata trzydzieste XX wieku. W czasy, kiedy kobiety stały się bardziej wyzwolone, zaczęły nosić spodnie, palić papierosy, pracować, czyli zarabiać pieniądze, a mężczyźni oszaleli na punkcie samochodów z silnikiem V8. Nocne lokale były pełne zakochanych, obok których nie było już przyzwoitek, a Hanka Ordonówna śpiewała o tym, jak miłość pięknie tłumaczy zdradę i kłamstwo, i grzech. Przenikliwość hrabiego Fredry w podglądaniu ludzi, którzy pędzą za rozkoszą nie ma sobie równych w literaturze, a młodzi aktorzy Teatru Polskiego w Warszawie znakomicie sztukę przenieśli na Scenę Główną. - Jak ktoś z widowni podczas premiery powiedział - „Jak za spektakl bierze się Jarosław Kilian – musi być sukces” i trudno się z tym nie zgodzić.



O najnowszej premierze Teatru Polskiego w Warszawie rozmawiamy z Maksymilianem Rogackim, wcielającym się w postać Wacława.

Hrabia Aleksander Fredro, Jarosław Kilian, Dorota Kołodyńska i Wasza niezwykle zgrana grupa aktorów, to powinien być sukces.

Dziękuję bardzo za te ciepłe słowa. Bardzo wierzymy, że tak właśnie będzie. Przyznam, że współpraca z wybitnymi twórcami – mam na myśli  Jarosława Kiliana, Dorotę  Kołodyńską, ale i Mirosława Poznańskiego, a także moje koleżanki i kolegów, którzy są po prostu wspaniali, to czysta przyjemność. Mam nadzieję, że efekty tej współpracy, że łzami śmiechu i wzruszenia, będą mogli państwo oglądać w Teatrze Polskim. 

Nie jest dziś łatwo zachować styl fredrowski, a jednocześnie tak zrobić spektakl, aby dotrzeć do jak najszerszej widowni, bo z pewnością chcecie przyciągnąć na sztukę widzów w różnym wieku. Jak to dobrze zrobić?

To jest ciekawe pytanie, trudne i proste zarazem. Wydaje mi się, że odpowiedź jest w gruncie rzeczy prosta. Jeżeli chce się jakąś prawdę odkryć w tekście, to zawsze będzie to współczesne, bez względu na to, czy będziemy chodzić po scenie w kontuszach, w surdutach, czy w jeansach. Reszta jest kwestią estetyki i pewnego stylu. Natomiast najważniejsze dla aktora jest poszukiwanie w tym wszystkim prawdy - w tekście, w myśli. Problemy nie zmieniają się z biegiem lat. Kwintesencją dobrej literatury jest to, że jest ona zawsze aktualna. Zmieniają się style mówienia, zmienia się słownictwo, czasem zmienia się wiersz, ale ludzie pozostają tacy sami ze swoimi problemami. Jest to troszkę smutne, troszkę śmieszne, ale tak już jest.

Miłosny czworokąt…nie za mocno przesadzone?

Świat przedstawiony przez Fredrę jest troszkę przerysowany, ale nie jestem przekonany, że jest to aż tak dalekie od rzeczywistości. Wręcz uważam, że taka sytuacja jest jak najbardziej prawdopodobna, ale cóż, taki jest świat i my tego nie zmienimy. Warto czasem przejrzeć się w lustrze, zajrzeć nieco głębiej w swoje wnętrze. Rządzą nami słabości – żądza i pycha, zawsze tak było. 

Ciekawy projekt reżysera, który umiejscowił akcję sztuki w Warszawie w chwili wybuchu II Wojny Światowej. 
Jest to bardzo ciekawy pomysł Jarosława Kiliana i jak się okazuje, ma to swój głęboki sens. To, co zawsze szanuję w pracy reżysera, to interpretacja tekstu sztuki. Sposób, w jaki interpretuje ten tekst Jarosław Kilian, jest w jakimś sensie adekwatny do teraźniejszości. Dodatkowo reżyser bierze pod uwagę nasze spostrzeżenia - i to także bardzo cenię i szanuję. Wydaje mi się, że umiejscowienie akcji w 1939 roku odkrywa w tekście Fredry nowe pokłady znaczeń.

Pozwolił Wam reżyser wykorzystać własne pomysły?

Oczywiście, współpraca z Jarosławem Kilianem polega też na tym, że on potrafi słuchać i rozmawiać. Dodam także, że zawsze jest to współpraca na najwyższym poziomie. Nigdy nie narzuca nam czegoś, czego byśmy nie zaakceptowali. Wspólnie tworzymy przedstawienie. Wszyscy czujemy się kreatorami spektaklu, i przez to bardziej jest on nasz. To jest bardzo cenne.

Gracie razem w teatrze od kilku lat. Dobrze się znacie, to też jest kluczem do stworzenia fajnego przedstawienia.  

W Teatrze Polskim pracuję od 2007 roku. Dyrektor Andrzej Seweryn sześć lat temu zaczął budować zespół aktorski i efekty widzimy dziś. Budowa Zespołu jest procesem trudnym i złożonym, ale także niezwykle cennym. Najlepsze Zespoły tworzą się po kilku, kilkunastu latach. Na pewno ma to niebagatelny wpływ na jakość tworzonych przez nas przedstawień.



Jakie wartości daje teatr w tych trudnych dla tej instytucji czasach?  
Dla mnie teatr jest taką wartością artystyczną, której nie sposób znaleźć gdzie indziej. Na pewno nigdy z tego nie zrezygnuję. Wyobraźnia, której można używać w teatrze, którą można budować w teatrze nie ma sobie równych, oczywiście z całą miłością do kina. Natomiast ta teatralna jest inna i cudowna w swojej prostocie. Myślę, że teatr trzeba kochać. Każdy spektakl jest inny, każdy spektakl jest świętem. Istnieje także specyficzny kontakt między widzem, a aktorem. Teatr to jest to, co się dzieje tu i teraz – wspaniałe doświadczenie. 

Dobrze się Pan czuje w klasyce.

Profil naszego teatru jest głównie nastawiony na klasykę, ale w naszym repertuarze można znaleźć też i spektakle, których interpretacja tej klasyki jest bardziej współczesna. Najlepszym przykładem jest inscenizacja sztuki „Szkoda, że jest nierządnicą” pióra Johna Forda w reżyserii Dana Jemmetta. Tekst napisany w czasach młodości Szekspira, w czasach teatru elżbietańskiego, a przeniesiony przez reżysera na czasy współczesne. Odpowiadając na Pani pytanie: tak, bardzo dobrze czuję się w klasyce i uważam, że dobrze zrobionej klasyki brakuje dziś w Polsce.

Nie jest dziś łatwo zrealizować ciekawą inscenizację Fredry. Nie ma co daleko szukać. Spektakl „Dożywocie” nie do końca trafił do publiczności. Po krótkim graniu pożegnano się już z tytułem.

To prawda. Z tym sukcesem to nie jest prosta sprawa. Przy "Mężu i żonie", jak zawsze, pracowaliśmy nad tym, żeby się udało. Myślę, że jesteśmy na bardzo dobrej drodze, żeby przedstawienie dotarło do wielu i zadowoliło różne gusta. I żebyśmy grali je długo. Bardzo na to liczymy i zapraszamy do Teatru Polskiego już w nowym sezonie. 

Rozmawiała Małgosia

Aleksander Fredro "Mąż i żona", Teatr Polski w Warszawie, Maksymilian Rogacki, foto Magda Hueckel.
Na zdjęciach Piotr Bajtlik i Maksymilian Rogacki.

Oglądała 18 maja - Małgosia
Najbliższe spektakle - 13, 14, 16, 17 września

piątek, 2 czerwca 2017

Młodzi widzowie w teatrze

Ogólnie jestem za. Ale z paroma zastrzeżeniami.

Do napisania tego wpisu skłoniła mnie historia, która niedawno przydarzyła mi się przy oglądaniu "Jeziora Łabędziego" w Teatrze Wielkim w Warszawie (niestety nieodosobniona). Na niezajętych wcześniej miejscach w pierwszym rzędzie parteru, tuż koło mnie, pojawiła się w przerwie młoda rodzina: rodzice z dwoma kilkuletnimi córkami. Tuż przed rozpoczęciem drugiego aktu przyszli inni widzowie, z biletami na dwa z tych miejsc i rodzina musiała na szybko się podzielić. Na dole został ojciec z młodszą (maksymalnie pięcioletnią) córką. Mama ze starszą córką udała się na balkon/do amfiteatru. Podział okazał się (delikatnie mówiąc) nienajszczęśliwszy. Zaraz po rozpoczęciu aktu dziewczynka wyznała scenicznym szeptem tacie "Nudzę się..." i odtąd regularnie temu poczuciu dawała wyraz. Na zmianę z "Chcę do mamy". Drugi akt Jeziora, najdłuższy z całości (godzinny), pełen nastrojowej muzyki i zespołowych scen w bieli, stracił większość swojej magii. Na trzeci akt rodzice na szczęście zamienili się córkami i końcówkę oglądałam już z uwagą skupioną na scenie.

A można było uniknąć takiej sytuacji. Po pierwsze, dobrać przedstawienie stosownie do wieku i obycia teatralnego dzieci. "Dziadek do orzechów", któreś z przedstawień w południe, byłby dużo lepszym punktem startu. Jeśli dzieci już Dziadka widziały, to może warto pomyśleć o pozostałych propozycjach Teatru Wielkiego skierowanych specjalnie do dzieci? Są abonamenty edukacyjne 5+ i 10+, na pewno bardziej dostosowane do wrażliwości małego widza niż balet o zdradzie, despotycznym ojcu i miotaniu się pomiędzy kochanką i ukochaną kobietą... Jeśli rodzice czuli, że mimo wszystko muszą iść z dziećmi na Jezioro Łabędzie, powinni kupić miejsca koło siebie (podejrzewam, że na miejscach, z których przyszli, tak było, ale ulegli pokusie oglądania spektaklu z pierwszego rzędu), a nie skazywać innych widzów na dziecięcy (pełen pretensji o nudę i chwilowy brak mamy) szczebiot w tle.

Pierwszy rząd parteru to zdecydowanie nie jest dobre miejsce dla niedużych dzieci. Wprawdzie teatr dysponuje poduszkami (dostępnymi w szatni), które podwyższają trochę dziecku punkt widzenia, ale i tak nie ma stamtąd naprawdę dobrej widoczności, sceny zbiorowe wyglądają mniej efektownie niż z amfiteatru lub któregoś balkonu i są jeszcze inne niedogodności. Pierwszy rząd odziera oglądanie baletu z romantyzmu. Słychać stukot baletek, widać mocny makijaż artystów, czasem słychać wyrazy emocji dyrygenta mocno przeżywającego swoją pracę, a aktorstwo obliczone na widoczność z najdalszych zakątków widowni jest niejednokrotnie mocno przerysowane. Niektórzy dorośli celowo omijają ten rząd (nie jest on zresztą najdroższą miejscówką na widowni (to dopiero IV strefa, czyli są trzy lepsze).

Wiem, rozumiem, że rodzice mają ambicje, by wychować dzieci na kulturalnych ludzi, uczestniczących w koncertach i spektaklach regularnie i z przyjemnością. Ale tego nie uzyskuje się, zabierając dzieci na to, co chcą oglądać rodzice. Trzeba zaczynać od prostszego repertuaru, zwłaszcza gdy edukacja zaczyna się jeszcze w wieku przedszkolnym. Zachęcam rodziców do przeglądania oferty skierowanej do maluchów. Na takich koncertach udzielanie dzieciom pouczeń półgłosem uchodzi i jest naturalne. Inni widzowie rozumieją, że gdzieś trzeba tego obycia nabrać. Filharmonia prowadzi od lat cykle koncertów dla dzieci, obecnie to kilka różnych abonamentów, już od grupy wiekowej 3-6 lat, Teatr Wielki ma dwa abonamenty dla dzieci (wspomniane wcześniej), także w innych teatrach trafiają się przedstawienia dla najmłodszych (popatrzcie choćby na repertuar Syreny). Są też teatry dla dzieci (Baj, Lalka, Guliwer...). Oprócz placówek typowo teatralnych są też inne miejsca godne uwagi. Widzieliście projekt "Smykofonia"? Unikajcie na początku przedstawień z przerwą (także tych skierowanych do dzieci), bo u początkujących melomanów/teatromanów koncentracja po przerwie staje się praktycznie niemożliwa. Gdy już zaczniecie bywać na przedstawieniach z przerwą (koncerty w filharmonii przewidują takową), pamiętajcie o zabraniu batonika/jabłka i czegoś do picia (lub przygotujcie się na stosowny wydatek w bufecie teatralnym). Zachęćcie w przerwie pełne energii dzieci, by trochę pobiegały, poszalały, będzie im łatwiej siedzieć. I wstąpcie z nimi w przerwie do toalety, to też będzie sprzyjało koncentracji w drugiej części spektaklu/koncertu. Aż pewnego dnia, gdy wbiegniecie do gmachu filharmonii w ostatniej chwili i nerwowo zaczniecie zdejmować z dzieci czapki, usłyszycie uspokajające "Jeszcze mamy czas, przecież to dopiero drugi dzwonek". Cóż, wychowanie bywalca wymaga trochę wysiłku, ale daje dużo satysfakcji.

Czego życzy Wam z całego serca Maria.

czwartek, 1 czerwca 2017

Vladimir Yaroshenko: Taniec był moim przeznaczeniem

Olga i Vladimir Yaroshenko – małżeństwo, które połączyła wspólna pasja – miłość do tańca. Mija dziesięć lat ich pracy w Polskim Balecie Narodowym w Teatrze Wielkim w Warszawie. Vladimir Yaroshenko to największa gwiazda, pierwszy solista Narodowej Sceny. - Jak tylko poznałam Wołodię, wiedziałam, że będzie znakomitym tancerzem. Jego talent był widoczny od najmłodszych lat – mówi o mężu Olga.

Vladimir Yaroshenko – pierwszy solista Polskiego Baletu Narodowego w Warszawie urodził się w Sławiańsku nad Kubaniem w Rosji. W 2003 roku ukończył Krasnodarską Szkołę Baletową i w tym samym roku został solistą Krasnodarskiego Teatru Baletu Jurija Grigorowicza. Pierwszym solistą został trzy lata później. W 2007 roku ukończył Państwowy Krasnodarski Uniwersytet Kultury i Sztuki. To był ostatni okres jego zawodowej pracy w kraju rodzinnym. Jako bardzo młody tancerz miał swoje marzenia – z żoną Olgą pragnęli wyjechać z Krasnodaru, aby w nowym dla nich otoczeniu i miejscu doskonalić umiejętności baletowe, tańczyć i dawać radość widzom i również sobie. Jego wielki talent nie raz już został doceniony – między innymi w 2016 roku został uhonorowany Brązowym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Występy Vladimira Yaroshenko oklaskiwane są na całym świecie, a w naszej stolicy jest jednym z ulubieńców warszawskiej publiczności.

Zabierzemy teraz naszych czytelników w świat tancerzy baletowych, który nie jest przecież tak znany jak świat innych przedstawicieli kultury. Polska widownia baletowa nie jest duża, a przy rosyjskiej publiczności to przysłowiowa „kropla w morzu”. Jednak poprzez tak znakomitych tancerzy jak właśnie Vladimir Yaroshenko – ta widownia z każdym rokiem się powiększa. Świat baletu jest piękny, jest romantyczny i jak trzeba drapieżny i tak wspaniale oddaje uczucia i emocje, dowodząc, że słowa są zbędne.

Vladimir od najmłodszych lat pokochał taniec. - W mojej rodzinie nie było ani tancerzy, ani sportowców, ale ja od małego przejawiałem zamiłowania w kierunku tańca, również śpiewałem. Nie mogłem usiedzieć spokojnie, zawsze coś nuciłem i podskakiwałem, byłem takim roztańczonym dzieckiem – rozpoczyna swoją opowieść Vladimir Yaroshenko. - Mama zapisała mnie do szkoły muzycznej, a moje pierwsze tańce to były ludowe. Rosjanie są niezwykle muzykalni. Mamy duży kraj, jest w czym wybierać, dlatego też jest olbrzymia konkurencja i nie jest łatwo się przebić, z tego też powodu wyjeżdżamy i tańczymy na całym świecie.

- Szkół baletowych w Rosji jest chyba porównywalna ilość co w Polsce, ale mamy bardzo dobrych pedagogów, wykładowców, wspaniałą tradycję i zdecydowanie więcej ludzi do nauki. Do szkół zgłasza się duża ilość dzieci, a wiadomo, że wszyscy nie zostaną przyjęci. Nabór jest prowadzony od małego, ale odsiew jest ogromny. Konkurencja istnieje od samego początku, a przez to poziom też jest niezwykle wysoki. To prawda, że tancerzami możemy obdarować cały świat – mówi Olga Yaroshenko.

- Miałem 11 lat jak zrozumiałem, że balet będzie moim życiem, pasją i jest moim powołaniem. Pojechałem na obóz z zespołem ludowym, w którym tańczyłem w szkole muzycznej. Na tym samym obozie wypoczywały dzieci ze szkoły baletowej. Odbywały się lekcje pokazowe, różne ćwiczenia. Bardzo mi się to wszystko spodobało. Wróciłem do domu i powiedziałem, że bardzo bym chciał iść do szkoły baletowej. Tylko cały czas jeszcze preferowałem kierunek tańca ludowego, a o klasyce wtedy nie myślałem. Jednak tak się złożyło, że w moim roczniku na ten kierunek byłem jedynym chłopcem. Podczas przyjmowania mnie do szkoły powiedziano mi, żebym przez rok spróbował sił na kierunku klasycznym, a potem zobaczymy.
I chyba dobrze się stało?
- Chyba tak, opatrzność nade mną czuwała, a los tak pokierował i zostałem na kierunku klasycznym w szkole baletowej w Krasnodarze. Z Olgą poznaliśmy się już na egzaminach, ale tak jak razem wspominamy tamten czas, to nie pamiętamy się z tego pierwszego okresu.

- Jednak po kilku miesiącach już razem tańczyliśmy – wspomina Olga. – Szkoła baletowa w Rosji trwa osiem lat, w Warszawie dzieci chodzą o rok dłużej. W tym roku krasnodarska szkoła obchodzi 25-lecie istnienia, ale nawet jubileusz nie sprawia, że warunki bytowe będą lepsze. Nie było nam lekko, gdyż szkoła nie ma jednego budynku, tylko dzieci muszą podróżować po całym mieście, jeżdżąc na różne zajęcia. Rano mieliśmy zajęcia z baletu w Pałacu Kultury, który należał do szkoły, po nich mieliśmy lekcje ogólne, ponownie zajęcia baletowe, a wieczorem praktyki w teatrze. Dla dzieci to nie jest łatwe, szybko trzeba stawać się w miarę samodzielnym – mówią nam Olga z Vladimirem.

Krasnodarska Szkoła Baletowa jest szkołą młodą z mniejszymi tradycjami niż te najbardziej znane z największych miast Rosji. – Te najlepsze i najbardziej znane to szkoła z Moskwy, Sankt Petersburga, Permu, Nowosybirska i Woroneża. My pochodzimy z mniejszego miasta. Krasnodar jest w miarę duży, ale to nie stolica, ale też mieliśmy szczęście, że się do niej dostaliśmy. Oczywiście nie wiadomo co by było, gdybyśmy pojechali na egzaminy do tych największych szkół. Może trochę na tym straciliśmy, ale ryzyko mogłoby być takie, że moglibyśmy nie zostać przyjęci, albo by nas przyjęto, ale na przykład byśmy się gdzieś po drodze zagubili na tle innych tancerzy. Tego nie wiemy – mówi Olga. – Dziś, z perspektywy czasu, jestem pewna, że Vladimir by sobie na pewno poradził, z takim talentem i pracowitością spokojnie dałby radę. – Los chciał inaczej i może dobrze się stało, bo jesteśmy razem – dodał Vladimir.

Pierwsze przedstawienia, w których się występuje, pamięta się dobrze. To pierwsze baletowe kroki w dorosłe życie. – Tak, to był balet dziecięcy "Czipollino", do którego muzykę napisał Karen Chaczaturian. Jest to balet według „Opowieści o Cebulku" Gianniego Rodari. To cudowna rosyjska bajka animowana. Tańczyłem razem z profesjonalnymi tancerzami, więc to też było niezapomniane przeżycie. Balet szkolno-artystyczny w teatrze dla zgromadzonej widowni, z rodzicami, prawdziwe widowisko, super doświadczenie dla 14-latka. Mam to nagranie, niesamowita pamiątka – uśmiecha się Vladimir wspominając tamten czas. – A jeżeli chodzi o nerwy towarzyszące występowi, to wydaje mi się, że jako dziecko mniej się denerwowałem. Teraz, jak już się jest dorosłym, świadomym wszystkiego, to nerwy są większe.
– Ja bym powiedziała, że mój mąż wcale się nie denerwuje. Widziałam bardziej stresujących się tancerzy. On jest oazą spokoju – śmieje się Olga.
…No może tak…, ale emocje zawsze jakieś są. Żona dobrze mnie zna, ja mało co po sobie pokazuję – mówi. – Znam Go dobrze, ale to prawda, że emocje trzyma w sobie, w środku, trudno poznać, czy się denerwuje czy nie, ale to mu wychodzi na dobre. Jest wielu tancerzy, którzy energię oddają na stres, a jak przychodzi do wejścia na scenę i zatańczenia – wtedy tej energii brakuje. Natomiast Wołodia całą energię oddaje na scenie, nie marnuje jej, całe swoje emocje przekazuje widowni i to jest wielki dar – chwali męża Olga. Widać, jaka jest z niego dumna.

Tancerze, tak jak i inni ludzie sceny mają swoje przyzwyczajenia, przesądy, co robić przed premierą, czy przed każdym spektaklem. – Słyszałem, że artyści mają pewne swoje tradycje przed ważnym wydarzeniem. Dla mnie czymś takim ważnym jest sen. Nieważne, czy to jest premiera, czy normalny spektakl, bo przed każdym tak samo trzeba się skupić, wyciszyć, każdy jest ważny. Nie zawsze można zasnąć, ale lubię spać, i sen bardzo mi pomaga. Ja też przeżywam, też mam nerwy. W czasie snu umysł odpoczywa, a to jest najlepszym lekarstwem na wszystko. Oczywiście, nie zawsze się to udaje, ale wypoczynek jest ważny. Innych przyzwyczajeń raczej nie mam – zwierza się nam Vladimir. – To ja dodam, że mąż bardzo lubi też w wolnym czasie majsterkować, to taka „złota rączka”, prace domowe też na niego działają pozytywnie – mówi Olga.

Pierwszy zawodowy angaż Vladimir Yaroshenko podpisał w 2003 roku w Krasnodarskim Teatrze Baletu Jurija Grigorowicza w Krasnodarze. – Było to od razu po skończeniu szkoły – wspomina tancerz.
- Na papierku był to rok 2003, ale już od dwóch lat tańczyłem i wyjeżdżałem za granicę z zespołem. Pierwsze podróże baletowe – Japonia i Stany Zjednoczone, to był rok 2001. Nabierałem doświadczenia, chłonąłem wiedzę i szlifowałem technikę. Już wtedy myśleliśmy z Olgą o wyjeździe z naszego miasta. Los i przypadek poprowadził nas do Polski. Marzyło nam się coś nowego, gdyż krasnodarski teatr uczył nas tylko klasyki. Wiedzieliśmy, że to jest za mało, chcieliśmy czegoś więcej. Poza tym w Krasnodarze tańczyliśmy od małego. Nic poza tym miastem nie widzieliśmy. Nie mieliśmy dostępu do internetu, nie wiedzieliśmy co się w świecie dzieje – mówi Vladimir. – Międzynarodowy Konkurs w Soczi, w którym zatańczyliśmy uświadomił nam, że czas na zmiany. Mimo, że tam nie było jakoś bardzo międzynarodowo, ale potwierdziły się nasze myśli, że trzeba wyjechać, aby się dalej rozwijać. Zobaczyliśmy, że nasz poziom nie jest światowy. O Moskwie i Sankt Petersburgu nie myśleliśmy, nie wierzyliśmy do końca w swoje siły, że możemy tam się dostać. Nie mieliśmy racji, bo nasi koledzy pojechali i dostali się. Tak nas wychowano, że jesteśmy z mniejszego miasta to już raczej nam się nie uda, bo mniej umiemy – dodaje.

Teatr Muzyczny w Lublinie był Waszym pierwszym przystankiem w Polsce. – Tak, w Lublinie spędziliśmy pół sezonu, czyli sześć miesięcy, był rok 2007. Znajomy pedagog zbierał tancerzy i chciał stworzyć młody zespół taneczny właśnie w Lublinie. Jednak po dość krótkim czasie pracy w tym teatrze zrozumieliśmy, że to też nie jest to co byśmy chcieli robić, że poziom jest za słaby – stwierdza Vladimir.
- Tradycja baletu w Polsce nie jest taka dobra. Ciężko jest przełamać myślenie ludzi i podejście do wielu spraw. Zwątpiliśmy lekko w ideę, w prezentowany poziom. Nasze umiejętności i podejście do pracy było zdecydowanie na wyższym poziomie. To był taniec w zespole muzycznym, a nam chodziło o prawdziwy zespół baletowy. Dlatego decyzja mogła być tylko jedna. Jedziemy do Warszawy – mówią Olga i Vladimir.

- Bardzo miło wspominamy nasze przyjęcie w stolicy. Do zespołu przyjęto nas od razu. Przyjmowała nas dyrektor Jolanta Rybarska. Pomogła nam się zadomowić, załatwić mieszkanie, od razu poczuliśmy się dobrze. Potem był okres przejściowy, pracował z nami dyrektor Emil Wesołowski, a od sezonu 2008/09 już dyrektorem został Krzysztof Pastor. W latach 2007-2009 tańczyłem jako koryfej, od 2009 byłem solistą, a rok później już zostałem pierwszym solistą - wspomina Vladimir.

Polski Balet Narodowy za dyrekcji Krzysztofa Pastora bardzo się rozwinął, zyskał ogromną sławę, jest zapraszany na występy na całym świecie. Mamy znakomitych tancerzy. – Bardzo się z tego cieszymy. Wszyscy ciężko pracujemy, dlatego wysokie oceny, docenianie pracy jaką wykonujemy dodatkowo nas motywują do jeszcze większego wysiłku – mówi pierwszy solista.

Polski Balet Narodowy nie tak dawno gościnnie wystąpił ze spektaklem „Burza” według sztuki Williama Szekspira w Rosji. Telewizja rosyjska uznała „Burzę” za najbardziej oczekiwany spektakl Międzynarodowego Festiwalu Baletowego Dance Open w Sankt Petersburgu. Fotograficy podglądali naszych tancerzy od samych prób, a wyrazom uznania na scenie i poza nią, już po występie, nie było końca. – Takie zdania i opinie bardzo cieszą, zwłaszcza od rosyjskiej niezwykle konserwatywnej publiczności, którą zadowolić nie jest łatwo – mówi Olga i Vladimir. – Nad każdą nowością muszą pomyśleć, przetrawić ją, nim wydadzą opinię. Zachwytów od razu nie ma, to pewne, nie są tacy szybcy w chwaleniu – śmieje się Olga. – Zdecydowanie łatwiej odnieść sukces jak się do Rosji przyjedzie z klasyką, a „Burza” jest w gatunku neoklasyki. Z tego też względu dobre opinie są dla nas bardzo cenne – podkreśla Vladimir.

- Ja bym jeszcze chciała podkreślić rolę polskich tancerzy, tych starszych i tych młodszych, którzy są w zespole. Nie można tego nie doceniać, tego co robili i co robią. To nie tylko tancerze zza granicy świadczą o sile Polskiego Baletu Narodowego. Starsi zawsze wspominają dawne czasy, lata najfajniejsze dla każdego, bo swojej młodości, że też dużo się działo i było bardzo dużo spektakli. Wszyscy byli ogromnie zaangażowani w to co robią. Nam się też wydaje, że jak przyjechaliśmy z Lublina do Warszawy, to było w repertuarze więcej pozycji baletowych. Aktualnie nam się wydaje, że jest za mało przedstawień. Może to jest taki niedosyt artystyczny, że chciałoby się więcej – mówi Olga.
Trudno jednak nie zauważyć, że popularność baletu rośnie z roku na rok. Bilety znikają z kas jak przysłowiowe ciepłe bułeczki.
– Jak najbardziej. Bardzo nas to cieszy. Trzeba też pamiętać, że dzielimy scenę z Operą, więc ta popularność jest podzielona i nie wiadomo jakby było gdybyśmy byli sami, ale mamy swoją widownię i to nas niezwykle cieszy. Należy również podkreślić, że widownia w Polsce nie ma takiej tradycji kultury oglądania baletu jak w Rosji. Wokół jest wiele atrakcji, kino, teatr, koncerty. W Rosji od najmłodszych lat jest tradycja oglądania baletu. Po prostu trzeba iść na balet, a w Polsce wiele osób nigdy w życiu nie było na balecie. Od najmłodszych lat trzeba zarażać, uczyć takiej myśli, aby chodzenie na balet było czymś normalnym, codziennym, a za to już odpowiadają rodzice i też szkoła. Powinno się dzieci prowadzić na balet, a z mniejszych miejscowości przywozić na spektakle. Zaczynać od „Dziadka do orzechów”, to przepiękny balet, na którym dzieci się nie będą nudzić i stopniowo podnosić poziom baletowej poprzeczki – z zapałem mówi Vladimir. – Do tego przydałaby się współpraca szkół z teatrem, to by pomogło, a my moglibyśmy więcej grać tych dodatkowych spektakli w godzinach południowych – dodaje.


Aktor teatralny ma marzenie, aby zagrać Hamleta, aktorka marzy o roli Lady Makbet.
- Ja też mam takie swoje marzenie, chciałbym zatańczyć Spartakusa. Miałem niespełna 21 lat jak wyjeżdżałem z Krasnodaru do Polski, mimo, że zatańczyłem prawie wszystko jako solista z repertuaru klasycznego, to jeszcze coś pozostało. To są takie marzenia z lat dziecięcych, a cudowna, przejmująca muzyka Arama Chaczaturiana (brat Karena) właśnie do „Spartakusa” jest we mnie i pozostanie. Jak się jej słucha, to po prostu aż chce się tańczyć – słychać rozmarzenie w głosie Vladimira. – Cieszę się, że tuż przed wyjazdem z Rosji udało mi się zatańczyć Iwana Groźnego, ten balet też zapadł mi w serce od najmłodszych lat. Mam też sentyment do „Snu nocy letniej”. W tym balecie w Warszawie wcielam się w dwie postaci – Tezeusza i Oberona, jedna jest postacią ludzką, a druga siłą nadprzyrodzoną i to jest fajnym wyzwaniem dla tancerza. Do moich ulubionych należą też role szlachcica Petruchia w „Poskromieniu złośnicy” oraz Basilia w „Don Kichocie”. Są to role bardzo charakterystyczne, a ja takie lubię – zdradza nam pierwszy solista.
- Vladimir woli role charakterystyczne-aktorskie, romantyczne, w których o wiele trudniej jest przekazać emocje, ale w rolach drapieżnych też się bardzo dobrze sprawdza. Dla niego im trudniej tym lepiej – śmieje się Olga. – Mój mąż sam siebie nie pochwali, a ja jak najbardziej. Jednak bym podkreśliła, że Vladimir lubi każdą rolę, którą tańczy. Tak naprawdę nie ma ról ulubionych. Mogą być tylko te bardziej ulubione w danym momencie, a tak to się to ciągle zmienia – dodaje Olga.

Olga i Vladimir 10 lat mieszkają w Warszawie. – Czujemy się już jak warszawiacy, tu jest nasz dom. Mamy swoje ulubione miejsca, między innymi należą do nich Stare Miasto i Lasek Młociński, bardzo chętnie wybieramy się też na Koncerty Chopinowskie do Łazienek Królewskich – uśmiecha się Vladimir. – Tu się urodziły nasze dzieci, my znaleźliśmy pracę, którą kochamy, która jest naszą pasją. Synek chodzi do szkoły sportowej, ale nie chcieliśmy, aby poszedł w ślady rodziców. Na razie wybrał pływanie. Wiemy jak ciężkim zawodem jest balet, jak wiele trzeba dla niego poświęcić – dodaje. – Od małego tak pracujemy i rozmawiamy z dziećmi, aby im balet wybić z głowy. Oczywiście chodzą z nami na spektakle, oglądają, czasami są na naszych próbach, ale to jest co innego, a co innego zawodowo się tym zajmować – mówi Olga.

Jednak nie jest łatwo żyć z dala od rodziny.
– To był nasz świadomy wybór, którego nie żałujemy. Tęsknota jest oczywiście, ale za ludźmi, za rodziną, za przyjaciółmi, ale nie za krajem. Już niedługo urlop, półtora miesiąca wolnego, wtedy mamy całkowity odpoczynek – mówi Vladimir. - Możemy coś więcej zjeść, to na co mamy ochotę, co lubimy, a rodzina zawsze o to zadba, nie jest lekko, brzuszki są pełne, więc nawet na jakiś ruch brakuje ochoty – śmieje się Olga. – Dlatego po tym okresie leniuchowania niezwykle chętnie wracamy do pracy, do nowych wyzwań – kończy naszą rozmowę Vladimir.

Vladimir Yaroshenko jest gwiazdą Polskiego Baletu Narodowego, ale zupełnie nie przypomina gwiazd, do jakich w większości przyzwyczaiły nas współczesne realia. Ujęła mnie Jego niezwykła skromność, pokora do życia i pracy, a także nieśmiałość. Vladimir ma swój świat, w którym czuje się najlepiej, w którym jest bezpieczny. Balet i rodzina to Jego oaza. Na scenie jest królem, pewnym siebie tancerzem, pewnym swoich wartości, tego co potrafi i co chce przekazać widowni. Idealna sylwetka tancerza „noble”. Znakomita technika, lekkość tańca, dopracowany każdy detal, każdy ruch i gest czemuś służy, wszystko wykonane w sposób niezwykle naturalny. Na scenie przykuwa uwagę widza od pierwszego pojawienia się na niej. Wystarczy, że zejdzie ze sceny, gdy kurtyna opadnie – od razu widzimy inne oblicze pierwszego solisty. Nie mówi za dużo, tyle ile potrzeba, to żona Olga jest „mózgiem” rodziny. I w tym miejscu przychodzą mi na myśl słowa naszego wielkiego aktora, niezapomnianego Gustawa Holoubka – „Człowiek wielki to człowiek skromny, a za niego mówi Jego praca i to co po nim zostanie, a nie słowa”.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Zdjęcia: 1. Don Kichot, Ewa Krasucka, 2. Olga i Vladimir Yaroshenko, Piotr Leczkowski, 3. Iwan Groźny, Tatiana Zubkova, 4. Sen Nocy Letniej, Ewa Krasucka.