poniedziałek, 15 kwietnia 2024

"Charków! Charków!" w Teatrze Polskim

Spektakl muzyczny "Charków! Charków!" to prapremierowa realizacja sztuki Serhija Żadana, która powstała na zamówienie Teatru Polskiego w Warszawie. Od 22 marca możemy oglądać ten spektakl na deskach stołecznego teatru.

Spektakl w musicalowej formie opowiada historię inspirowaną losami awangardowego teatru Berezil i jego twórcy – reżysera i reformatora Łesia Kurbasa, który działał w Charkowie w latach 1925-1933. Opowiada ona historię konfliktów pomiędzy miastem i teatrem, dyrektorem teatru i reżyserem, reżyserem i widzami, reżyserem i aktorami... Losy Kurbasa stają się metaforą losów każdego twórcy – a może każdego z nas – "Everymana" walczącego o ideały – napisano na stronie Teatru Polskiego.

W naszym przedstawieniu Łeś Kurbas nie zostanie rozstrzelany, ale zrobi wielką karierę na Zachodzie. Otrzyma Oscara – powiedziała reżyser spektaklu Svitlana Oleshko. Zrobiliśmy spektakl muzyczny. Nasz kompozytor Noam Zylberberg podkreśla jednak, że musical jest formą widowiska i nie musi być rozrywką – dodała reżyser przedstawienia.

Kim był Łeś Kurbas?
Łeś Kurbas był jednym z pierwszych reżyserów, który posłużył się filmem w teatrze. Jako pierwszy wystawił w Charkowie musical jazzowy. Eksperymentował z aktorami i z ruchem. W 1921 roku napisał, że współczesny ukraiński teatr jest jak "niedomyślona myśl, niedociągnięty gest i niedoniesiona tonacja". Chciał zbudować inny teatr i to robił. I jak mówił, że właśnie w Charkowie z teatrem Berezil zrobił swoje najlepsze spektakle.

Co jest istotą tego spektaklu?
To powieść o tragedii ukraińskich artystów w Charkowie, tzw. "rozstrzelanego pokolenia". Ale też widzimy tu historię uniwersalną, dla każdego. Mamy opowieść o mieście, o teatrze, o miłości, o zdradzie – czyli samo życie. Nasz bohater Kurbas był wielkim reformatorem teatru ukraińskiego, a jego wiedza i umiejętności były uniwersalne – powiedziała Svitlana Oleshko. Scenografia w spektaklu odwołuje się do konstruktywizmu i futuryzmu. Składa się z m.in. z metalowych schodów i podestów, które mogą także kojarzyć się z więziennymi korytarzami. Autorką jest Katarzyna Zawistowska, którą reżyserka poznała już w Warszawie. Obu paniom zależało, aby scenografia zachowała w sobie aurę tragizmu.

Małgorzata Gotowiec

"Charków! Charków!", Teatr Polski w Warszawie
Przekład - Adam Pomorski, reżyseria - Svitlana Oleshko, scenografię i kostiumy zaprojektowała Katarzyna Zawistowska, muzykę skomponował Noam Zylberberg
Występują: Dorota Bzdyla (Aktorka, Sekretarka, Klapserka, Ludzie na dworcu, Ludzie z miotłami), Jakub Kordas (Aktor pierwszy, Szef działu promocji, Ludzie na dworcu, Ludzie z miotłami), Michał Kurek (Aktor drugi, Księgowy, Ludzie na dworcu, Ludzie z miotłami) i Modest Ruciński (Reżyser, Korespondent)
Najbliższe spektakle 18, 19 i 21 maja

piątek, 29 marca 2024

"Żuan Don" - biografia, jakich mało

Dawno nie czytałam tak dobrej biografii. Dobrej pod każdym względem.



Przede wszystkim jest to książka napisana lekkim piórem, którą czyta się lekko i z zainteresowaniem. Ma styl wystarczająco przezroczysty, by czytający nie zwracał uwagi na formę, a jednocześnie słowa są dobrane starannie, działają na wyobraźnię. Niektóre opisane sceny zostają pod powiekami jeszcze długo po zamknięciu książki. Sprawność warsztatowa to niejedyna zaleta opowieści Marii Wilczek-Krupy. To dzieło udokumentowane w stopniu rzadko spotykanym. Zwykle autorom aż tak się nie chce drążyć, z trzech sprawdzonych zdarzeń i pięciu zasłyszanych anegdot budują pół książki, a tu mamy w obfitości wszelkie rodzaje źródeł i - co jeszcze rzadziej się zdarza - to bogactwo nie męczy i nie rozprasza uwagi. Przypisy świadczą o wyjątkowej dociekliwości biografki - od oczywistej bibliografii książek Jeremiego Przybory i o Jeremim Przyborze, przez źródła prasowe, dokumenty z archiwów, aż po informacje pochodzące z rozmów autorki z przyjaciółmi i rodziną Starszego Pana B. Po latach odcinania kuponów od popularności Starszych Panów przez twórców drugiej i trzeciej kategorii (zwłaszcza o kilku wydawnictwach płytowych "inspirowanych" twórczością Przybory i Wasowskiego chciałabym kiedyś zapomnieć) trzymam w rękach wreszcie coś solidnego, czego autorka wykonała tytaniczną pracę przy zbieraniu informacji i ich uporządkowywaniu. Nie polegała na ustaleniach innych biografów i słowach samego Przybory. Ze zdrową dawką nieufności oglądała każdą informację i ją weryfikowała. Sam początek opowieści jest może wolniejszy i bardziej żmudny w lekturze, ale gdy biografia nabiera tempa, to nie traci go do końca.

A w jakim znakomitym stylu toczy się ta opowieść! Przy lekturze wyraźnie widać, że autorka lubi swoich bohaterów (Przyborę, jego bliskich, przyjaciół i znajomych). Lubi, nie wielbi, dzięki czemu umie pisać równie swobodnie o ich zaletach i wadach. Rozszyfrowuje nazwiska kochanek Przybory i losy tych mniejszych i większych romansów. Ma dużo zrozumienia dla ludzkich słabości, szuka ich przyczyn i stara się (w każdym razie na kartach biografii) ich nie osądzać. Tłumaczy źródła różnych zachowań. Po raz kolejny można się przekonać, jak wiele w Polakach/Polkach traum wojennych, które oddziaływują także na kolejne pokolenia. Dociekliwość i opisywanie niekoniecznie chwalebnych zdarzeń z życia bohatera opowieści nie staje się prostym plotkarstwem, nie służy płytkiej sensacji. To jest raczej opowieść o ciekawym człowieku i czasach, w których przyszło mu żyć.

Jeśli ktoś nie czytał dużo o znanych aktorach i piosenkarzach drugiej połowy XX wieku, tu będzie miał przy okazji Przybory znakomity przegląd istotnych twórców epoki. Na marginesie życiorysu głównego bohatera pojawiają się te postaci, z równie wnikliwym opisem, celnie i z sympatią szkicującym ważne cechy i motywacje. Kto czytał o tym mikroświecie więcej, tu znajdzie informacje pięknie uporządkowane i uzupełnione tam, gdzie trzeba. Przez lata nie mogłam się przekonać do Agnieszki Osieckiej, to bardzo trudna osobowość, ale dzięki tej książce mam więcej prostego ludzkiego współczucia dla poetki i zrozumienia dla jej twórczości. To, co nie udało się wydanym w formie książkowej "Listom na wyczerpanym papierze" (korespondencja Przybory i Osieckiej z czasów romansu) oraz sztuce powstałej na podstawie tej epistolografii, to przebiło się wreszcie przez moją skorupę niechęci do poetki i zapewniło jej ciepły kącik w sercu. Maria Wilczek-Krupa nie upiększa i nie pudruje rzeczywistości, ale też nie demonizuje i nie dramatyzuje nad miarę. Tam, gdzie jest niewyobrażalny dramat (wojna), pisze najprościej i najbardziej przejrzyście.

Podejrzewam, że dla osoby zaczynającej znajomość z życiorysem Przybory, to może być oszałamiające bogactwo, niemożliwe do przyswojenia przy zbyt łapczywym czytaniu. Takim czytelnikom polecam dawkowanie sobie tej pięknej książki po kawałeczku. Starczy na dłużej i więcej się zapamięta. Ale chyba każdy czytelnik, także ten lepiej orientujący się w twórczości i życiorysie Mistrza, z przyjemnością zanurzy się w świat poety i nie będzie chciał go szybko opuszczać. Tak, to biografia z klasą, bardzo adekwatna do twórczości i osobowości Przybory. Przez cały czas lektury powtarzałam wszystkim znajomym "przeczytaj tę biografię, jest znakomita". I Wam także to radzę. Cytując samego Przyborę - nie pożałuje Pan (Pani też) :)

Przeczytała Maria Górska

"Żuan Don" Maria Wilczek-Krupa, wyd. Znak, Kraków 2023

wtorek, 12 marca 2024

Emilia Komarnicka-Klynstra o nowej premierze w Teatrze Ateneum

Teatr Ateneum w Warszawie świętuje w tym roku swoje 95-lecie istnienia. Teatr na Powiślu ma ogromną rzeszę wielbicieli – w tej kwestii nic się nie zmienia na przestrzeni prawie już wieku...tłumy do Ateneum przychodzą i bardzo często widzimy informację – bilety na spektakl wyprzedane, zapraszamy w innym terminie. 24 lutego odbyła się kolejna premiera tego jubileuszowego sezonu. Jest nią sztuka "Napis" bardzo lubianego francuskiego pisarza Geralda Sibleyrasa, w reżyserii dyrektora Ateneum Artura Tyszkiewicza. Obsada – najlepsza z najlepszych, plejada asów Teatru Ateneum, a to zapowiada po prostu sukces przedstawienia. Grzegorz Damięcki, Paulina Gałązka-Sandemo, Emilia Komarnicka-Klynstra, Bartłomiej Nowosielski, Marzena Trybała, Krzysztof Tyniec.



Jesteśmy w Paryżu - elegancka kamienica, a w niej przekrój społeczeństwa. Mieszkańcy patrzą na innych trochę z góry, choć tak naprawdę są banalni, poprawni politycznie i mówią frazesami z telewizji. Mija kolejny dzień z ich życia...normalny, przewidywalny, gdyby nie...nowi lokatorzy i budzący emocje napis w windzie... ale jaki i jak potoczy się cała historia...to już zapraszamy do teatru, nikt się nie będzie nudził – rozrywka na najwyższym poziomie gwarantowana.

"Napis" jest na pozór wesołą komedią, ale chyba lepiej pasują do niego słowa słynnej niegdyś piosenki: "z jednej strony śmiech szalony, z drugiej strony gorzka łza". O nowym spektaklu rozmawiamy z aktorką Teatru Ateneum Emilią Komarnicką-Klynstra.

Sztuka "Napis" jest jednym z bardziej wyjątkowych tekstów, które miałam wraz z kolegami przyjemność wykonywać. Praca była absolutnie zespołowa, to nie jest przedstawienie na kreacje aktorskie, to jest sztuka, która ma potencjał na jedną wielką pięknie brzmiącą wspólnie partyturę – mówi w rozmowie z nami Emilia Komarnicka-Klynstra.

Przed Wami wyzwanie...

Tak, to jest dla nas wyzwanie, ponieważ to nie jest sztuka, gdzie każdy ma monolog, gdzie mamy okazję poznać bliżej wnętrze bohatera. "Napis" to jeden ciąg dialogów. Zgodnie z tradycją francuskiej dramaturgii dialog jest najważniejszy! Jak to określił nasz reżyser - pięknie, słusznie i inspirująco - nic dodać, nic ująć. Nam aktorom, pozostaje przeprowadzić „tylko” logikę tego tekstu. I jest to w tym przypadku po prostu bardzo przyjemne – dodaje aktorka.



Czy to jest komedia?

Tak, choć z gatunku tzw. mądrych komedii. Trudno określić słowami mądrość tej sztuki. To jest trochę jak z klasyką uznaną, jak z V symfonią. Nikt nie pyta o czym ona jest, bo dla każdego jest czymś innym. Najwyższym celem naszego zespołu, naszej obsady jest nie stawiać żadnej tezy, tylko tak opowiedzieć tę historię pewnego przypadku, że stanie się dla widza lustrem. I teraz w zależności od tego, w jakim momencie swojego życia zastaje nas widz, będzie to bardziej komedia lub bardziej popłyną łzy na temat kondycji społeczeństwa.

To jest fascynujące, jak my wyglądamy w takim lustrze...

My nie opowiadamy się po żadnej ze stron, ani nie twierdzimy, że taka jest nasza rzeczywistość, delikatnie tylko podstawiamy lustro i dbamy o to, żeby ono nie było krzywe. Te hasła czy przymiotniki, które padają w scenach, można usłyszeć w mediach społecznościowych, w telewizji, w radio. Wszystkie te popularne hasła: tolerancja, równość, solidarność, jawność - ale co się pod tym kryje dla każdego z nas? Czy tylko je powtarzamy, tak jak jedna z naszych bohaterek, świetnie grana przez Marzenę Trybałę - odpowiada na pytanie „tak, ale co to znaczy?, "Tak pisali w tv". "Ale co to znaczy? Tak pisali w telewizji". To jest może taki moment, żeby się nad tym zastanowić, czy rzeczywiście uprawiam modę na jakąś postawę? Czy rzeczywiście wiem, gdzie ja ze swoją prawdą jestem?

Znakomita obsada. Myślę, że wspaniale Wam się razem pracowało...

Wspaniała obsada, z takimi artystami pracuje się wyśmienicie. Płyniemy razem, jest współpraca, zaufanie, każdy wnosi coś od siebie. A to, na czym trzeba się skupić, to logika i sens podawanego tekstu. Podstawa to przeprowadzenie tematu, i to jest naszym zadaniem, żeby widz podążał za historią i szukał w tej przypowieści swojego sensu. Tekst jest świetnie napisany, a więc wystarczy zaufać.

Lubimy francuską twórczość na scenie.

Tak, francuskie pisanie jest ciekawe dla grania, gdyż ono stawia na słowo, tak ważna jest właśnie logika tekstu. Oni lubią mówić. Francuzi dużo mówią, mówią smacznie, jak się ich słucha, to od razu chce się coś smacznego zjeść lub coś wypić, i tu analogicznie: Ta sztuka jest po prostu smaczna jak nasza ulubiona potrawa, którą robimy, kiedy mamy gości, bo wiemy, że zawsze wyjdzie. Zapraszam serdecznie na spektakl – puentuje Emilia.



Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Ateneum w Warszawie, "Napis" w reżyserii Artura Tyszkiewicza
Emilia Komarnicka-Klynstra, foto Krzysztof Bieliński
Spektakl widziała 2 marca Małgosia
Najbliższe przedstawienia 4-7 kwietnia

piątek, 2 lutego 2024

Łukasz Lewandowski w monodramie w Ateneum

Znakomitego aktora Łukasza Lewandowskiego możemy słuchać i oglądać na Scenie 61 tak bardzo lubianego stołecznego Teatru Ateneum. "Historia Jakuba" Tadeusza Słobodzianka – to opowieść inspirowana faktami. Bohaterem jest ksiądz i filozof, który pewnego dnia dowiaduje się, że wcale nie jest tym, kim jest.



- Mój bohater chce poznać swoją prawdziwą tożsamość, a to nie jest łatwe. Pragnie poznać swoje korzenie, wiarę, narodowość i pochodzenie, a nade wszystko logiczne połączenie tego wszystkiego z dotychczasowym życiem. Będzie nieco strasznie, trochę śmiesznie – mówi w rozmowie z nami aktor Teatru Ateneum Łukasz Lewandowski.

Zgadza się pan z tym, że monodram jest czymś najtrudniejszym dla aktora, zwłaszcza wtedy, gdy gra się kilka postaci?..

Pewnie tak, i nie ma co z tym dyskutować, ale to nie znaczy, że gdy gramy spektakle z partnerami, to one są łatwiejsze. Wiele zależy od tematyki, ale też od moich predyspozycji. Próba ucieleśnienia czegoś, co jest bliskie człowiekowi, jego lekturą, czym się kształtował, co go ukształtowało. Wtedy nawet takie trudne tematy wydają się trudne obiektywnie. Czasami te rzeczy, które są bardzo bliskie aktorom, są bardzo trudne, bo ta intymność często nie polega na nagości, tylko na tematach, które są bolesne - wtedy ciężko to się gra. Czasami tematy dla kogoś trudne są łatwe i proste dla innej osoby. To wymaga techniki. Pewnie 15 lat temu kosztowałoby mnie to zawał serca, a dziś może trochę mniej.

A jak wpadliście na pomysł wystawienia "Historii Jakuba" w Ateneum? Miałam to szczęście widzieć ten spektakl w Teatrze Dramatycznym.

To jest to dobro, które otrzymałem od Tadeusza Słobodzianka. Nasze rozstanie z Teatrem Dramatycznym było jakie było, nie chcę o tym mówić, wracać do tego. I spektakl i teatr to jest tak ulotna rzecz, i tak znikająca, że ten tekst - okazuje się - jest cały czas tak aktualny i po co ma leżeć w szufladzie i się marnować. Bardzo się cieszę, że dajemy nowe życie temu spektaklowi. To jest szlachetny gest, jaki wykonał wobec mnie Tadeusz Słobodzianek. Był plan, żeby to wieloobsadowe przedstawienie ze Sceny Na Woli Teatru Dramatycznego przenieść - z różnych powodów ciągle nie było na to czasu, pojawiały się różne problemy. Natomiast dyrekcja Teatru Ateneum była na tyle otwarta i wspaniała, że przyjęła naszą propozycję z radością - i nie ukrywam, że z olbrzymią atencją wobec mnie i wobec Tadeusza Słobodzianka. I zrobiliśmy to. Wielka radość.



Kim jest Pana bohater?

Mój bohater przede wszystkim jest Polakiem. Jest księdzem i filozofem, a potem w dojrzałym wieku dowiaduje się, że jest Żydem. Myślę, że los obdarzył go skrajnymi okolicznościami i w swoim życiu nie tylko musi, ale nade wszystko chce się z nimi mierzyć. To jest opowieść o tym, jak po tylu doświadczeniach pozostać wspaniałym człowiekiem. I to cały czas człowiekiem otwartym, pogodzonym, szukającym innych ludzi, szukającym światła. Zapraszam do teatru – dodaje na koniec aktor.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Za kreację Mariana/Jakuba w spektaklu wystawionym w 2017 r. na Scenie Na Woli Teatru Dramatycznego Łukasz Lewandowski otrzymał nagrodę dla najlepszego aktora XVIII Ogólnopolskiego Festiwalu Dramaturgii Współczesnej "Rzeczywistość przedstawiona" w Zabrzu oraz wyróżnienie aktorskie na 58. Kaliskich Spotkaniach Teatralnych.

Teatr Ateneum w Warszawie
"Historia Jakuba" – autor tekstu Tadeusz Słobodzianek
Reżyseria - Aldona Figura
Scenografia i kostiumy - Joanna Zemanek
Łukasz Lewandowski, foto Karolina Jóźwiak
Najbliższe spektakle – 9, 10 i 11 lutego

czwartek, 2 listopada 2023

Grzegorz Damięcki o premierze w Teatrze Ateneum

21 października na tak bardzo lubianej przez aktorów i widzów Scenie 61 w Teatrze Ateneum odbyła się premiera „Wariacji enigmatycznych” pióra Erica-Emmanuela Schmitta. Spektakl wyreżyserował Artur Tyszkiewicz. Na scenie znakomity duet – Grzegorz Damięcki i Krzysztof Tyniec.

W samotnej willi na pustej wyspie pod kołem podbiegunowym mieszka zgorzkniały dziwak, wybitny pisarz, laureat nagrody Nobla. Pewnego dnia na wyspie zjawia się dziennikarz chcący zrobić z nim wywiad. W niewidocznym tle coraz gorętszej rozmowy pojawia się porzucona kobieta, która bohaterów zarazem dzieli i łączy.

Jan Nowak, tłumacz sztuki zaprasza "idźcie zobaczyć ten spektakl, nie dlatego, że jestem tłumaczem, idźcie zobaczyć aktorów, idźcie odkryć ten temat, bo to jest coś niesamowitego."



Wiele osób czeka na takie sztuki, to jest taki prawdziwy teatr, bez efektów specjalnych, tylko... rozmowa dwóch osób, emocje i znakomity kunszt aktorski...
Jeśli chodzi o kunszt, to ja dziękuję. Na to nie zasługuję, przede mną jeszcze dużo nauki – mówi w rozmowie z nami Grzegorz Damięcki.
Gustaw Holoubek mawiał, że na początku było słowo, i od słowa wszystko się zaczęło. Ludzie mówili, „nienawidzę cię”, „kocham cię”. Wymieniali emocje przy pomocy słów. To jest taki teatr, w którym dwie osoby ze sobą rozmawiają na różne tematy. Starają się udowodnić swoją rację, bo to są dwa przeciwstawne punkty widzenia, dwie różne filozofie życia, filozofie bycia, dwa różne nazywania tego samego zjawiska – na przykład, jakim jest miłość albo przyzwoitość.

Kameralny teatr wielkiego skupienia...
Tak. Pod tym względem bardzo dobrze, że jest to teatr, który odbywa się w takim skupieniu, w takiej kameralności, na takiej małej scenie. Tak naprawdę bardzo dużo będzie zależało od ludzi, którzy przyjdą do nas w danym dniu i będą rozumieli miejsce, w którym się znaleźli. Jeśli ktoś czeka na Jana Sebastiana Bacha, nie idzie do Country Clubu. Oczywiście nie wartościujemy tego, co jest lepsze, a co gorsze - Johnny Cash jest kapitalnym artystą, a Bach jest wielkim trójwymiarowym mistrzem. Pod tym względem bardzo liczę, że będziemy zyskiwali taki rodzaj skupienia, bo dla mnie teatr to jest laboratorium, to jest miejsce, w którym ciągle się mogę uczyć nowych rzeczy… na przykład rozmawiania z drugim człowiekiem.



Czyli każdego dnia może być ten spektakl inny?
Dokładnie tak. Może być inny każdego dnia, i sztuka rezygnacji polega na tym, że tekst ten jest na tyle nośny, i na tyle dopełniony samym sobą, że trzeba mu po prostu uwierzyć. Artur Tyszkiewicz pięknie nam to wbijał do głowy, żeby uwierzyć w ten tekst, że nie trzeba całej masy rzeczy tu opowiadać, bo ten tekst się sam opowiada. Ludzie w kontekście tego wydarzenia sami się jakby opowiadają, sami określają. Na tym polega według mnie najlepszej próby sztuka.

Tak jest w wielu dziedzinach...
Jak najbardziej. Bez względu na to, czy jest to malarstwo, czy sztuka, na osiągnięciu pewnego rodzaju minimum, a nie maksimum. Są wirtuozi gitary, a Jimi Hendrix wirtuozem gitary nie był - może się teraz komuś strasznie narażę - mimo to jego osobowość i jego sztuka przetrwały i trwają, a cała masa wirtuozów odeszła w niepamięć. To samo jest z malarstwem, to samo jest z teatrem. Gdy ogląda się dawnych mistrzów na scenie, to wybijają się Ci wszyscy którzy są szalenie nowocześni, a sztuka z lat 20, 30 jest dla nas dzisiaj bardzo trudna w percepcji. Jest tego za dużo, „ten tort jest za słodki”. Dlatego moja główna praca polegała na tym, aby się ograniczać i jeszcze raz ograniczać - to bardzo trudne.

Lubisz tę Scenę 61.
Bardzo chętnie na tej scenie gram. Mam z nią związane bardzo dobre wspomnienia, tu są bardzo dobre duchy, dla mnie przyjacielskie, które nie chcą dla mnie źle.



Rozmawiała Małgorzata Gotowiec
Teatr Ateneum w Warszawie
„Wariacje enigmatyczne”, reżyser Artur Tyszkiewicz, grają: Grzegorz Damięcki i Krzysztof Tyniec
Foto Krzysztof Bieliński
Najbliższe spektakle – 11 i 12 listopada, 6, 7, 8, 9, 10 grudnia

poniedziałek, 17 lipca 2023

Agata Różycka o najnowszej premierze w Teatrze Dramatycznym

Mamy czerwiec 1992 roku. W centrum Warszawy następuje otwarcie pierwszej polskiej restauracji popularnej sieci fastfood. Wstęgę przecina minister pracy, wśród gości są politycy, artyści i celebryci. Otwarciu towarzyszą tłumy. Dostajemy coś, co było znane tylko z opowieści. Zachód wkracza do Polski, a Polska przyjmuje go głodna, ładnie ubrana i pełna nadziei. I przez tę krótką chwilę, na skrzyżowaniu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej, jest tak, jakby otworzyły się wszystkie szanse świata. Dokument stopniowo przeradza się w fantazję, postaci historyczne mieszają się z fikcyjnymi.

"Podwójny z frytkami" – to najnowsza i ostatnia premiera kończącego się sezonu teatralnego w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Spektakl reżyseruje Piotr Pacześniak, a za tekst i dramaturgię odpowiada Jan Czapliński. O przedstawieniu rozmawiamy z młodą aktorką stołecznej Sceny Agatą Różycką.



- Zajmujemy się czasami, których faktycznie nie pamiętam. Wszystko się zaczęło rok przed moimi narodzinami. Jest to zatem taki moment historii, bardzo ważny, wyjątkowy a jednocześnie kuszący i niezwykle inspirujący by zrobić o tych latach spektakl. – mówi w rozmowie z nami Agata Różycka.

Lekcja historii...

Tak. My młodzi, chociaż już nie tacy młodzi ale jednak urodzeni po 92 roku mamy do tego lekki dystans - może to nie jest najodpowiedniejsze słowo, ale tak jest. Jesteśmy częścią tej historii, ale kompletnie tego nie pamiętamy. Punktem wyjścia nie było opowiadanie o kapitalizmie w kontekście historycznym, chcieliśmy raczej zajrzeć głębiej, czym ten kapitalizm był dla ludzi. Kim byli ci ludzie, jakie mieli pragnienia, cele, obsesje i marzenia. Za czym tęsknili, do czego dążyli, gdzie biegli, co chcieli złapać. Kim chcieli być. Przyglądamy się tej historii z naszej perspektywy, jak my, trzydziestolatkowie rozumiemy i rozpracowujemy ten kapitalizm. Postaci które gramy są mocno charakterystyczne, są to figury naszego społeczeństwa, odzwierciedlają emocje społeczeństwa, emocje, które wszystkim wówczas towarzyszyły.

Czy prześmiewcze?

Myślę że na to odpowie sobie widz. Nasz język teatralny i narracja którą proponujemy ma za zadanie bardziej podkreślić to o czym opowiadamy. Z mojej perspektywy to też wygląda tak, że lata dziewięćdziesiąte były nieco przejaskrawione, gdy zachód do nas przyszedł.



Zachłysnęliśmy się nowinkami...

Właśnie. To wszystko było takie pierwsze, wyjątkowe, ekscytujące, takie świeże, takie wow! Wtedy wydawało się to pewnie idealne. Świat naszych marzeń. Jeansy Levisy, guma do żucia, napoje, wszystkie rzeczy nieosiągalne latami. Dziś się z tego śmiejemy, ale wtedy to było na serio. Jednak teraz gdy to wszystko mamy, lubimy wracać do filmów z lat dziewięćdziesiątych, do czasów, gdy to wszystko było tylko na ekranie. Dlatego wpuszczamy w nasz spektakl różne gatunki, bawimy się tymi gatunkami, bawimy się konwencjami. Tym kolorem, tym przejaskrawieniem, delikatnym kiczem. Jest to bardzo smaczny kicz - tak jak wtedy te burgery i frytki - pachnące i smakujące zachodem i wielkimi zmianami. Oczywiście wpuszczamy trochę dowcipu, będzie trochę śmiechu , ale też odrobina gorzkiej opowieści o nas samych.

Praca nad spektaklem była wspólna?

Dla mnie niezwykle istotne jest współtworzenie i poczucie że jestem ważną cześcią, ważnym elementem tego procesu. Wydaje mi się, że wszyscy byliśmy tu razem. Czuć było, że jesteśmy w tej naszej wspólnej drodze bardzo "obecni". Jesteśmy twórcami, a nie tylko odtwórcami. Zaczynaliśmy ten proces od wielu rozmów, poszukiwań, wymiany inspiracji i myśli, od wielu improwizacji. Tekst, scenariusz powstawał na bieżąco. Zebrało się tu dużo wspaniałych osób, twórczych z pięknymi umysłami i sercami. Jednym słowem, bardzo udana praca za nami. Nawet bym powiedziała, że dla mnie za krótka...

Jak myślisz, do kogo ten spektakl bardziej trafi?

Nie chciałabym tego dzielić na takie kategorie, bo starsi widzowie potraktują to z ogromnym sentymentem, gdyż to lata ich młodości, a dla młodych może to być lekcja historii, opakowana w bardzo ciekawą formę. Opowiadana innym, oryginalnym językiem. To jest bardzo uniwersalna opowieść. Nam się marzy, aby każdy znalazł coś nad czym się pochyli i powspomina, co go poruszy. Zapraszamy na spektakle.



Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

"Podwójny z frytkami", Teatr Dramatyczny w Warszawie
Reżyseria Piotr Pacześniak, tekst i dramaturgia Jan Czapliński
Agata Różycka, foto Karolina Jóźwiak.

Najbliższe spektakle – 15, 16, 17 września

środa, 31 maja 2023

Katarzyna Ucherska o nowej premierze w Teatrze Ateneum

22 kwietnia miała miejsce kolejna premiera w Teatrze Ateneum w Warszawie. "Zesłanie, czyli anty-tragedia syberyjska" – to adaptacja XIX-wiecznych wspomnień z syberyjskiego zesłania pewnego polskiego szlachcica, Konstantego Wolickiego. Wolicki, trzy lata po stłumieniu Powstania Listopadowego, w konsekwencji kolejnego nieudanego zrywu niepodległościowego został przypadkowo wplątany w polityczne tryby carskiej Rosji. Na Syberii spędził 7 lat, co obrazowo i z polotem opisał we "Wspomnieniach" wydanych w 1876 roku.

Autorem adaptacji i reżyserem najnowszej sztuki Ateneum jest Mikołaj Grabowski, twórca osobnego, własnego stylu teatralnego. O nowej sztuce rozmawiamy z młodą aktorką teatru z Powiśla, ale już mającą spory bagaż teatralnego doświadczenia Katarzyną Ucherską.



Czym dla Ciebie jest teatr? Jesteś z młodego pokolenia, dla którego - jak obserwuję - teatr jest czymś najważniejszym.

Teatr jest moim drugim domem. Jak wchodzę do teatru Ateneum, to mam ochotę krzyknąć "kochani, wróciłam". Przypomniała mi się moja pani profesor z czasów podstawówki, która zaszczepiła we mnie miłość do teatru, do aktorstwa. Przypomniała mi, że ja kiedyś podobno, jako dziecko powiedziałam, że mogę robić cokolwiek - stać nieruchomo na scenie, mogę być drzewem, piętnastym planem, byle na tej scenie stać. To mi zostało, z tą różnicą, że samo stanie nie wystarcza, chcę czegoś więcej... grać jak najbliżej widza. Jest to niewątpliwie szczególne miejsce spotkań z widownią, wymiany energii, wymiany emocji. Teatr jest emocją, jeśli nie ma przepływu emocji, nie ma sensu wychodzić na scenę, nie ma sensu się spotykać, a spotykamy się po to, aby te emocje wymieniać – mówi nam Kasia Ucherska.

Jesteś bardzo emocjonalna, nie ma dla Ciebie problemu, żeby zapłakać, żeby się zaśmiać...

To jest i dar i przekleństwo. Mam te emocje tak wygimnastykowane przez wyobraźnię, że w pracy to bardzo pomaga, ale w życiu już nie zawsze. Muszę sobie wiele rzeczy sama tłumaczyć, żeby tak emocjonalnie do wielu spraw nie podchodzić. To bardzo trudne...

Grasz bardzo dużo, a wiadomo jak to jest ważne dla młodego aktora...

Mam wielkie szczęście. Zaczynałam, będąc na czwartym roku Akademii Teatralnej w Warszawie, w serialu "Dziewczyny ze Lwowa" główną rolą, potem teatr Ateneum, wymarzony start dla tak młodej aktorki. Mamy mały zespół, ale bardzo mocny. Mam się od kogo uczyć, i dzięki tym mistrzom dawać z siebie wszystko, żeby im dorównywać, krok po kroku dochodzić do ich poziomu. Gram u pana Mikołaja Grabowskiego drugi raz – jakiś czas temu ten pierwszy to był "Don Juan". W bieżącym sezonie to moja druga premiera, więc sporo się dzieje. Dlatego właściwie bez przerwy jestem w teatrze, z czego bardzo się cieszę.

Powiedz coś o nowej sztuce...

Sztuka oparta jest na zapiskach, a zatem dokumentach historycznych. Jest w nich trochę opisu obyczajów, jakie panowały na Syberii w XIX wieku. Konstanty Wolicki, artysta, zostaje zesłany po upadku Powstania Listopadowego na Syberię. Cała nasza opowieść jest jego opowieścią o absurdach, jakie panowały, o przeróżnych charakterach ludzkich, z jakimi miał kontakt. Jak udało mu się przeżyć te siedem lat zsyłki. Przetrwać i przeżyć, nie zwariować i wrócić jako człowiek nieskażony. Uratowało go to, że był muzykiem, i zwolniło się miejsce w orkiestrze gdzie mógł pracować. Zyskał przez to posadę, która go chroniła. W naszej opowieści oprócz tego absurdalnie tragicznego losu zesłańca, jest dużo poezji, bo jednak był to artysta, który w piękny sposób opisał swoje wspomnienia. Nie da się również uciec od tego, że jednak opowiadamy o Rosji. Przytaczamy wiele faktów, że system w Rosji jest samowładny, składający się z jednego cara, któremu wszyscy są podporządkowani. Nie ma w Rosji nauki historii innych narodów, a historia powszechna jest manipulowana i przemielona przez władze.

Debiutujesz również w roli asystentki reżysera...czy ma to związek z dodatkową nauką?

Nie kończę żadnego dodatkowego kierunku. Lubimy się po prostu z reżyserem. Jest on osobą tak bardzo samodzielną, że czasami mi wstyd, że wykonuje wszystko sam, co mógłby zlecić mnie. Moim zasadniczym zadaniem było skompletowanie planu kalendarzowego i umawianie prób, zbieranie wiadomości o innych zajęciach od aktorów, czyli taka najczarniejsza robota. Niewiele więcej mogłam zrobić, bo też jestem w obsadzie i najważniejsze dla mnie jest aktorstwo i moje podstawowe aktorskie zadania. Jednak z pewnością to też pewne kolejne i inne doświadczenie. Serdecznie zapraszam na spektakl.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec



Teatr Ateneum w Warszawie
"Zesłanie, czyli anty-tragedia syberyjska" – premiera 22 kwietnia
"Wspomnienia" Konstantego Wolickiego
Reżyseria i adaptacja Mikołaj Grabowski
Katarzyna Ucherska
Foto Krzysztof Bieliński
Najbliższe spektakle 1 i 2 lipca
26 maja spektakl oglądała Małgosia

wtorek, 28 marca 2023

„Alicji Kraina Czarów” z muzyką Jakuba Gawlika w Teatrze Narodowym

"Alicji Kraina Czarów" to najnowsza premiera Teatru Narodowego w Warszawie. Muzyczne przedstawienie powstało na motywach słynnych powieści Lewisa Carrolla. Wraz z Synem Alicji wyruszamy w podróż po labiryncie pamięci. Piosenki z tekstami Sławomira Narlocha do muzyki Jakuba Gawlika wykonuje na żywo Orkiestra Szalonych Kapeluszników. A my mamy tę radość, że możemy porozmawiać z twórcą muzyki do najnowszego spektaklu Sceny Narodowej.



Muzyka wpisana jest w Twoje życie od najmłodszych lat...

Zgadza się. Skończyłem Szkołę Muzyczną drugiego stopnia przy ulicy Bednarskiej w Warszawie w klasie akordeonu. Mam zatem zawodowe wykształcenie muzyczne – mówi w rozmowie z nami Jakub Gawlik. Po maturze dostałem się do Akademii Teatralnej na kierunek aktorstwo. Trzeba było podjąć decyzję... Postanowiłem, że nie będę kontynuował nauki w wyższej uczelni muzycznej, nie miałem na to czasu. Wybrałem aktorstwo; szkoły teatralnej nie da się z niczym połączyć. Przez trzy lata jesteśmy na uczelni od rana do wieczora, w tym okresie niektórzy znajomi zapomnieli nawet o moim istnieniu... tak to wygląda, choć bardzo ciepło wspominam studiowanie w murach przy ulicy Miodowej – dodaje młody aktor Sceny Narodowej.

Jak do tego doszło, że napisałeś muzykę do "Alicji Krainy Czarów"?

Zawsze zaczyna się od reżysera. Przyszedł do mnie Sławek Narloch, a nie jest to nasz pierwszy wspólny projekt, zatem znamy się dobrze. Tym razem powiedział, że w moim Teatrze będziemy wystawiać "Alicji Krainę Czarów", z muzyką na żywo. Udało nam się wynegocjować, że do tego przedsięwzięcia zostanie zatrudnionych aż pięciu dodatkowych muzyków. Oprócz tego jest piątka nas, aktorów, którzy również grają na instrumentach. W Orkiestrze Szalonych Kapeluszników występuje więc dziesięć osób. W spektaklu staramy się uwidocznić wiele rozmaitych talentów; moi koledzy mogą się więc sprawdzić także w innej roli – nie tylko aktorsko, ale także muzycznie.

Macie ogromne szczęście, że taki zdolny jest ten zespół Teatru Narodowego.

Tak, to prawda. Im dłużej tu jestem, tym bardziej to odkrywam. Współpraca z moimi kolegami jest fantastyczna. Nie mogłem sobie lepiej tego wymarzyć. Kiedy przynosiłem utwory, aktorzy od razu je śpiewali. A czasami były to naprawdę bardzo trudne rzeczy, jednak oni momentalnie byli w stanie podjąć wyzwanie, co więcej – świetnie im to wychodziło.

To wielka radość pracować z takim zespołem. A w dzisiejszym świecie jest duże zapotrzebowanie na tego typu sztukę, na muzykę.

Sławek stara się używać określenia teatr muzyczny, akcentując tym samym, że nie jest to musical, ale gatunek z pogranicza. Myślę, że to bardzo trafne sformułowanie. Spektakl jest wypełniony muzyką. Napisałem dziesięć piosenek do pięknych tekstów Sławka, który wywiódł je z powieści Carrolla "Alicja w Krainie Czarów" i "Alicja po drugiej stronie lustra". Ponadto skomponowałem muzykę instrumentalną, która nadaje koloryt poszczególnym scenom.

Czy autorem pomysłu na stworzenie spektaklu "Alicji Kraina Czarów" jest Sławomir Narloch?

Tak, to pomysł reżysera. Ja zostałem postawiony przed faktem: robimy "Alicję". Podczas realizacji nigdy do końca nie wiadomo, co z początkowego pomysłu wyniknie, takie przewidywania zazwyczaj są trudne, tutaj okazały się szczególnie skomplikowane, bowiem chodziło o wypełnione absurdem powieści Carrolla. Wyszliśmy z założenia, że nie chcemy koncentrować się jedynie na tym, co dziwaczne, ale przede wszystkim na tym, co ludzkie i nam najbliższe. Zazwyczaj kiedy współpracuję ze Sławkiem, staram się pisać dość różnorodną muzykę. W przypadku tego przedstawienia każda z piosenek ma trochę inny klimat. Każda odzwierciedla spotkanie Alicji z inną sceniczną postacią. Można powiedzieć, że swoje odrębne gatunki muzyczne mają Jelonek, Rycerz, Królowa Kier, Kapelusznik... Ponadto jest sporo muzyki chóralnej, rozpisanej na głosy i wykonywanej przez wszystkich aktorów, także tych, którzy w spektaklu występują gościnnie. Każdy wykonuje tu na żywo wspaniałą pracę! A niektóre partie są naprawdę bardzo trudne, jednak ten zespół aktorów dramatycznych doskonale potrafi im sprostać.

Dla kogo jest ten spektakl? Do jakiej widowni chcecie trafić?

Mówimy, że przygotowujemy spektakl dla wszystkich. Scenografia jest bardzo bogata, kolorowa, na scenie bardzo dużo się dzieje – wykorzystujemy praktycznie wszystkie możliwości sceny Teatru Narodowego. Mam nadzieję, że dzieci będą zachwycone, nie tylko stroną wizualną, ale także właśnie muzyką. Zresztą jesteśmy bardzo ciekawi reakcji młodej widowni. Sceny, które dla dorosłych są na przykład wzruszające, dla dzieci mogą okazać się śmieszne – i na odwrót. Zależy nam na tym, żeby to był spektakl familijny w dobrym tego słowa znaczeniu, dla dzieci – mniejszych, większych i tych... dorosłych. Zapraszamy serdecznie do Teatru.



Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Narodowy w Warszawie, Scena Bogusławskiego - "Alicji Kraina Czarów"
adaptacja, teksty piosenek, reżyseria: Sławomir Narloch
scenografia, kostiumy: Martyna Kander
muzyka: Jakub Gawlik
choreografia: Anna Hop
przygotowanie wokalne: Magdalena Czuba
reżyseria światła: Karolina Gębska
foto Marta Ankiersztejn/Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Najbliższe spektakle 13, 14, 15 i 16 kwietnia

środa, 22 marca 2023

Hanna Skarga o premierze „Przygody Koziołka Matołka” w Teatrze Polskim

"Przygody Koziołka Matołka"... Czy jest ktoś, kto nie zna przygód polskiego koziołka opisanych piórem niezapomnianego Kornela Makuszyńskiego? Jeśli ktoś taki jest, niech się do tego nie przyznaje, tylko sięgnie po tę książkę. To czasy dzieciństwa: piękne czasy, które zostają z nami do końca życia, dlatego najnowszy spektakl w Teatrze Polskim jest dla każdego – dla młodego i starszego, po prostu dla całej rodziny. Niestrudzony, nieustępliwy, uparty, ale i naiwny, taki jest Koziołek Matołek. Zapraszamy na pełną niezwykłych perypetii, niebezpieczeństw oraz nieoczekiwanych zwrotów akcji historię dzielnego podróżnika, który gotów jest przemierzyć morza i oceany, gorące piaski afrykańskiej pustyni, zakamarki azjatyckich miast i amerykańskie bezdroża, by dotrzeć do mitycznego Pacanowa. O najnowszej premierze rozmawiamy z odtwórczynią jednej z ról, aktorką Teatru Polskiego w Warszawie Hanną Skargą.



Bardzo przyjemna praca, ale i trudna, zagrać dla dzieci...

Dla dzieci zagrać jest najtrudniej, bo to najbardziej wymagający widz. Rozmawialiśmy o tym, że aby zrobić dobre przedstawienie dla dzieci, trzeba je zrobić mądrze. Tak jak dla dorosłych, tylko mądrzej. Z większą odpowiedzialnością, za to o czym mówimy, jak opowiadamy historię. Staramy się traktować naszych młodych widzów poważnie, jak partnerów, przede wszystkim pragniemy uciec od ich infantylizowania. Dodatkowo atmosfera, jaką udało nam się wytworzyć podczas prób, jest wspaniała i jesteśmy niezwykle szczęśliwi, że udało nam się wspólnymi siłami stworzyć to przedstawienie. To duża zbiorowa praca wielu osób, które działały w zgodzie, jak dobrze naoliwiona maszyna. Mamy nadzieję, że ta radość i energia, której doświadczyliśmy i którą wspólnie zbudowaliśmy, przeniesie się na wszystkich widzów, młodych i dorosłych.



Jakim tropem dzielnego Koziołka idziecie?

Opowiadamy dwie historie równolegle. W spektaklu jesteśmy grupą wędrownych kuglarzy maszerujących przez świat, którzy w swoim repertuarze mają historię przygód Koziołka Matołka. Opowiadamy zatem o dzielnym koźle, ale też o aktorskim losie, o ludziach którzy poświęcają życie by iść i nieść historię. Istotny jest tu motyw drogi. Zmierzamy ku celowi, ale to nie on jest najważniejszy, bo istotą wędrówki są doświadczenia, które zbieramy po drodze. To metafora życia, którą mamy nadzieję przekazać dzieciom, a dorosłym przypomnieć o tej prawdzie, by mogli w niej odnaleźć nadzieję także dla siebie.



Opowiedz o przygotowywaniu przedstawienia...

Maksymilian Rogacki, reżyser, który jest też jednym z aktorów w przedstawieniu, zrobił adaptację tekstu Kornela Makuszyńskiego i wybrał przygody Koziołka, które chciałby opowiedzieć w spektaklu. Chodziło o to, żebyśmy tkali tę historię jako tacy zakurzeni aktorzy, niemalże wyciągnięci z najdalszej półki magazynu kostiumów. Ogromną rolę w tej pracy od samego początku odgrywała grupa, to, że jesteśmy zespołem i to, że żywo dyskutowaliśmy o różnych rozwiązaniach jakie chcielibyśmy zastosować. Przed rozpoczęciem pracy wszyscy na nowo obejrzeliśmy "La stradę" Federico Felliniego, która ugruntowała w naszym podejściu do pracy motyw drogi, z którego czerpiemy. Ogromną rolę odegrała tu wyobraźnia Diany Marszałek, która jest scenografką i autorką kostiumów. Stworzyła niebywały świat, który w połączeniu z magicznymi światłami wyczarowanymi przez Pawła Śmiałka tworzy spójną i zachwycającą całość; który jest plastyczny i wzruszający, bo odwołuje się do przeróżnych cytatów kultury. Jestem pewna, że dorośli odnajdą tu znajome tropy, które przypomną im dzieciństwo. Zapraszamy wszystkich, żeby przyszli i zobaczyli to na własne oczy… ja sama za każdym razem kiedy staję na scenie, czuje tę niebywałą magię. To światy zamknięte w naszych małych walizkach i serca, które każdy z nas zostawia na scenie.



Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Polski w Warszawie, "Przygody Koziołka Matołka" w reżyserii i adaptacji Maksymiliana Rogackiego.
Hanna Skarga, foto Karolina Jóźwiak
Najbliższe spektakle 21-27 kwietnia

czwartek, 9 marca 2023

Paweł Gasztold-Wierzbicki o nowej sztuce w Teatrze Ateneum

Teatr Ateneum w Warszawie zaprasza na nowy spektakl - "Wzrusz moje serce" - izraelskiego dramatopisarza i reżysera teatralnego Hanocha Levina.
Sztukę wyreżyserował Artur Tyszkiewicz, znany w świecie teatralnym jako "specjalista od Levina", twórca kilku znakomitych spektakli opartych na jego sztukach (m.in. w Ateneum wyreżyserował w 2011 r. "Shitza"). W głównych rolach najnowszego spektaklu zobaczymy Łukasza Simlata, Julię Kijowską i Grzegorza Damięckiego, a partnerują im bardzo zdolni młodzi adepci Akademii Teatralnej, będący na progu teatralnej drogi – Paweł Gasztold-Wierzbicki, Jan Wieteska i Jakub Pruski.
"Wzrusz moje serce", to sztuka mało jeszcze znana w naszym kraju, ale jej autor, nieżyjący już dramatopisarz, od pewnego czasu jest coraz bardziej u nas popularny. Hanoch Levin był wspaniałym obserwatorem i znakomicie przelewał te swoje obserwacje i spostrzeżenia na papier.
Paweł Gasztold-Wierzbicki jest bohaterem naszego najnowszego materiału teatralnego, w którym rozmawiamy o najnowszej sztuce tak lubianego teatru ze stołecznego Powiśla.



Wyglądacie jak z broadwayowskiego musicalu - taki był zamysł?

Tak, chcieliśmy nadać spektaklowi nieco hollywoodzkiego blichtru, tak żeby nasza obecność - moja, Janka i Kuby – aby ona była całkowicie odrealniona od tego otaczającego nas scenicznego świata. Dlatego te kostiumy, które mamy na sobie, rzucają się w oczy, to ma zwrócić na nas uwagę. Nasze zadanie na scenie w tym spektaklu jest czysto choreograficzne, nie znaczy to, że jest pozbawione jakiegoś czaru i uroku, ale ta choreografia podbija ten efekt pełnego oderwania od rzeczywistości. Jesteśmy w całkowitej kontrze do głównych bohaterów – mówi w rozmowie z nami najmłodszy aktor Teatru Ateneum, Paweł Gasztold-Wierzbicki.

Powiedz coś więcej o Waszych bohaterach?

Postaci, które gramy ja, Kuba i Janek, są to postaci bardzo równorzędne, pełnimy tę samą funkcję. Bardzo często jesteśmy równocześnie na scenie, mamy jakieś wspólne zadanie, trudno tu powiedzieć o charakterze, o jakimś profilu psychologicznym tych postaci, dlatego, że tego nie ma. Zadanie naszej trójki było zupełnie inne na ten spektakl. Nie mieliśmy budować żadnych charakterów, ani charakterystyczności - nic z tych rzeczy. Ciężko nawet nazwać nasze postaci ludźmi, choć oczywiście funkcjonujemy w tym spektaklu i rzeczywiście jesteśmy kochankami bohaterki granej przez Julię Kijowską. Nasz dyrektor i reżyser Artur Tyszkiewicz podczas prób lubił nazywać nas fantomami. My w tej historii bardziej jesteśmy niż żyjemy. Natomiast charakter, jaki razem kreujemy, ma stwarzać coś na wzór tajemniczości, ma być bardziej enigmatyczny niż realny, nasza obecność ma być odrealniona. Dlatego, kiedy wychodzimy na scenę, jesteśmy w sztywnych ramach, mamy konkretne ruchy, precyzyjnie ustawione i wyreżyserowane przez reżysera i naszą choreografkę. To wszystko ma sprawić, że nikt nie będzie patrzył na nas jak na ludzi, ale bardziej jak na element dekoracji. Może to brzmi nieco wyszukanie, ale inaczej nie da się tego nazwać. Jakbym miał powiedzieć komuś, kto kompletnie nic nie wie o tym spektaklu, jaka jest moja rola, to najprościej - gramy kochanków - jednak tylko powiedzieć, że gramy kochanków, to jest za mało. Nasze zadanie jak już wspomniałem jest choreograficzne, z kolegami gramy ze wspólnym wyrazem twarzy, jesteśmy multiplikacją jednego człowieka.

To pewnie jest Twoje pierwsze spotkanie z twórczością Levina?

Jako grającego na scenie w spektaklu – tak. Natomiast jako autor nie jest mi tak obcy – zapoznawałem się z jego twórczością jako widz. Widziałem "Kruma", a teraz dotykam twórczości Levina osobiście, pracując, poznając – to jest dla mnie nowe doświadczenie, jak taki powiew świeżości.

Hanoch Levin był wspaniałym obserwatorem...

Bardzo dobry obserwator, dobry słuchacz, to jest bardzo cenne. Od pierwszego czytania tekstu, zobaczyłem, że jest w porządku, wiem o co mu chodziło. Dobry język, dobre tłumaczenie, spostrzeżenia człowieka. Wszystko to jest dla mnie jasne i przekonujące. Akademia Teatralna to czas na odkrywanie i poznawanie – po to też są te studia. Wtedy zacząłem go odkrywać. Teraz mam pierwszą styczność - może skromną - ale od czegoś trzeba zacząć.

Za Tobą i kolegami pierwsze miesiące pracy w teatrze, jak je opiszesz?

Zacznę od tego, że zostaliśmy wszyscy, cała nasza trójka bardzo ciepło przyjęci do teatru Ateneum, za co jestem niesamowicie wdzięczny. Od razu łatwiej się wchodzi, nabiera pewności siebie. A ta pewność siebie na scenie jest niesamowicie przydatna, a nawet konieczna. Jesteśmy też młodszymi członkami zespołu od całej reszty i nie stanowimy dla naszych kolegów, koleżanek jakiejś, nazwijmy to konkurencji. I dzięki temu wiemy, że zespół nie postrzega nas jako pewnego rodzaju zagrożenie. Pan Grzegorz Damięcki przez cały czas trwania prób odnosił się do nas ze szczególną sympatią, z czego bardzo się cieszymy. To jest niezwykle miłe, ale i na początku drogi teatralnej bardzo potrzebne, aby uwierzyć, że to co robię ma sens i jest zauważone….dobre. Reszta przyjdzie z czasem…

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec



Teatr Ateneum w Warszawie
"Wzrusz moje serce" Hanocha Levina w reżyserii Artura Tyszkiewicza
1. zdjęcie (na czerwonym tle): Pix and Me, 2. zdjęcie: Krzysztof Bieliński
Najbliższe spektakle – 22, 23, 24 marca