czwartek, 13 grudnia 2018

Anna Grycewicz o sztuce „Kilka dziewczyn” w Teatrze Narodowym

Najnowsza premiera Teatru Narodowego w Warszawie jest o miłości, manipulacjach i zawiedzionych nadziejach. „Kilka dziewczyn” pióra Neila LaBute’a w tłumaczeniu Jacka Kaduczaka reżyseruje Bożena Suchocka.


Cztery kobiety, z którymi kiedyś związał się bohater. Erotyczny bilans? Szukanie ideału? Próby odwetu? Zmyślne intrygi czy prawdziwe wyznania? O spektaklu rozmawiamy z aktorką Sceny Narodowej Anną Grycewicz, która wciela się w jedną z tytułowych kobiet imieniem Sam.

Wszystko brzmi niezwykle intrygująco i ciekawie. Opowieść o czterech kobietach, które łączyło coś z jednym mężczyzną...


Mężczyzna zaprasza je nagle po latach, na spotkanie w pokoju hotelowym. Każda z nich decyduje się jednak na nie przyjść. Pewnie każda z innych względów, zapewne dlatego, że ów mężczyzna był dla nich ważny na pewnym etapie życia. To jest punkt wyjściowy tej sztuki.

Czy rozmowy w takiej sytuacji między tymi kobietami mogą być szczere?

Kobiety spotykają się po latach, przywołują różne wspomnienia z tamtych lat, z tego okresu. Ludzie w takich chwilach chcą dla siebie przede wszystkim być takimi jak kiedyś. Już na wstępie coś przed sobą udają, chcą lepiej się zaprezentować przed drugą osobą. Szczególnie kobiety zdają sobie sprawę z upływu lat, że się starzeją, że wyglądają mniej atrakcyjnie. Nagle przed sobą mają kogoś, kto osiągnął pewien sukces - został pisarzem. Bohaterkę, którą gram - postać Sam - została w małym miasteczku, nie udało jej się zrealizować wielkich celów. Nie osiągnęła sukcesu. Ona już na wstępie czuje się kimś gorszym. Rzecz jasna, nie chce tego pokazać, przyznać się do porażki. Jest to bardzo ciekawy punkt wyjścia do jej historii.

Miejsce spotkania, pokój hotelowy, wymyśla mężczyzna?

Tak, on rozsyła wiadomości do tych kobiet, a one tak na prawdę nie wiedzą, dlaczego chce się z nimi spotkać. Mają nadzieję pewnie, że zechce je przeprosić, być może za to, co się kiedyś stało. W niektórych przypadkach, mają nadzieję na to, że może zechce do nich wrócić? Może coś jeszcze się tli w jego sercu.

Czy te kobiety się znają?

Słyszały o sobie, z różnych etapów życia mężczyzny. Jednak nigdy się nie spotkały, nie widziały się. Czy będą ze sobą rozmawiać?, jak to spotkanie się potoczy? - tego nie będę zdradzać. Zapraszamy na spektakl. Sztuka bardzo współczesna, oparta na codziennych, życiowych relacjach. Dlatego cieszę się, że jest to na małej scenie, bardziej odda nastrój. Jesteśmy tu blisko z widzem, i te niuanse, myślę, że na tej scenie będą widoczne.

Jak długo się przygotowywaliście do premiery?

Próby trwały dwa miesiące. Dobrze nam się pracowało. Panią reżyser poznałam już na studiach. Jak Pani Zofia Kucówna przestała być opiekunem naszego roku, wtedy właśnie reżyser Bożena Suchocka objęła nasz rok. I od tamtej pory - a jestem już w teatrze 16 lat - nie miałyśmy okazji razem pracować. Jest to bardzo ciekawe spotkanie po latach. Cieszę się, że mnie wybrała do spektaklu. Nie oczekiwałam tego, nie liczyłam na to, a jest to bardzo miłe.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec
Teatr Narodowy w Warszawie, „Kilka dziewczyn”, reż. Bożena Suchocka
foto Tomasz Urbanek

Najbliższe spektakle – 11, 12 i 13 stycznia

piątek, 7 grudnia 2018

Katarzyna Łochowska: Warto przyjść na „Fantazję polską”

Najnowsza premiera Teatru Ateneum w Warszawie „Fantazja polska” jest komedią historyczną. Z wielką czułością przedstawia swoich bohaterów chorujących na polskość. W zabawny, lekko ironiczny sposób pokazuje kulisy historycznych wydarzeń, których bohaterem był Ignacy Jan Paderewski, największy celebryta swoich czasów, ale co najważniejsze wielki Polak i patriota. Opowiada o słynnym tournée z koncertami w Stanach Zjednoczonych oraz staraniach muzyka i polityka o poparcie prezydenta Wilsona dla sprawy niepodległości Polski. Nie jest jednak pomnikiem wystawionym ku czci artysty i muzyka, ale podszytą żartem opowieścią o zakulisowych mechanizmach rządzących wielką polityką, o drobiazgach i przypadkach, które mają na nią wpływ, w końcu o doniosłym wpływie kobiet na świat. Spektakl wyreżyserował Andrzej Strzelecki. W postać Ignacego Jana Paderewskiego wciela się Krzysztof Tyniec.
My natomiast rozmawiamy z aktorką Teatru Ateneum Katarzyną Łochowską, która gra żonę prezydenta Stanów Zjednoczonych - Edith Bolling Galt Wilson.


Jakie są pierwsze odczucia, które towarzyszą Wam aktorom po pracy nad „Fantazją polską”?

W tej chwili jestem nieobiektywna kompletnie. W tym, co ja czuję i rozumiem, to jest troszeczkę na poważnie, ale z taką wrażliwością współczesnego autora. Przymrużenie oka nie jest w tym przypadku dobrym określeniem. Bardziej nazwałabym to czymś w rodzaju lekkości. Jak bardzo ważna jest w życiu rola przypadków. Jak wiele w wielkich sprawach zależy od małych spraw. Od czegoś, co jest w naszym rozumieniu i teraz i wtedy, kompletnie rzeczą nieistotną, albo przynajmniej drugoplanową. Jak bardzo z jednej strony - my - jesteśmy zależni od jakiegoś giganta, kolosa, który ma siłę i władzę, by pokierować naszym losem. A z drugiej strony - i to jest genialne i znakomicie pokazane - przez Krzysztofa Tyńca - jak wielka siła jest w nas, która pozwala nam wyjść z sytuacji bez wyjścia. I czasami też powstaje refleksja - właściwie mało który naród - ma taki gen (bo dużo się mówi o naszej martyrologii) - mam na myśli taki gen ocalenia, gen sprytu, potrzeby wyjścia z trudnej sytuacji, przełamania impasu. Też jest to fantastyczna sztuka, która pokazuje siłę kobiet, i o tym jak kobiety mogą być napędem, zarówno pozytywnym, jak i negatywnym całej tej światowej machiny. Mnie to cieszy i wzrusza, bo to jest takie spojrzenie, które nie jest częste.

Warto przyjść do teatru i przekonać się na własne oczy...

Właśnie tak, warto obejrzeć ten spektakl. Mamy tu piękne role, piękne stroje. Trzeba wspomnieć o artystach z naszych pracowni, bo to są wspaniali artyści z pracowni krawieckich, fryzjerskich, prawdziwi mistrzowie. Charakteryzacja Krzysztofa Tyńca przeszła nasze oczekiwania. Wchodząc na scenę, nie ma się wrażenia, że mamy do czynienia z przebranym, ucharakteryzowanym człowiekiem. To jest niesamowita przyjemność. Mam nadzieję, że w naszym spektaklu widzowie odkryją duże skarby aktorskie. To też jest ciekawe, że mamy postaci, o których my nie wiemy nic, albo wiemy bardzo mało. Marcelina Sembrich Kochańska, którą gra Ewa Telega, to była Maria Callas tamtych czasów. Absolutnie gigantyczna gwiazda. Nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. To była kobieta, która przez kilkanaście sezonów grała w Metropolitan Opera, czyli wyżyny wyżyn.

Do czegoś nam się te wielkie obchody niepodległościowe przydały. Poznajemy wielkich Polaków. Odkrywamy ich często na nowo i możemy cieszyć się znakomitą kulturą.

Zgadza się, większość ludzi o naszym wielkim kompozytorze i polityku usłyszała może kilka tygodni temu. To wielka postać, której absolutnie nie da się przecenić. Podobno cechowała go wielka intuicja, taka na granicy mistycyzmu w stosunku do ludzi. Rosjanie mają takie powiedzenie, że utalentowany człowiek jest utalentowany we wszystkim, coś w tym jest. Paderewski jest takim przypadkiem.

Reżyser Andrzej Strzelecki powiedział, że nie chciał wystawiać żadnych pomników. Jak zatem jest przedstawiony Ignacy Jan Paderewski?

I nie wystawił. Jest to jednak taka postać, która mnie - mimo, że byłam na każdym etapie prób - bardzo porusza. Mimo, że jest grana bardzo szlachetnymi, skromnymi środkami, to mocno trafia do serca. Nie każda wielkość porusza człowieka. Możemy podziwiać, możemy się zachwycać, ale nie zawsze jesteśmy poruszeni.


Jaki okres z życia Paderewskiego jest w sztuce przedstawiony?

Mamy w spektaklu kilka rozdziałów z życia Paderewskiego. Gdy jest w Stanach Zjednoczonych z koncertami, ale robi tam rzecz niezwykłą - dobija się tam do osób największych rangą w państwie, do płk. House’a, który był szarą eminencją w Białym Domu, a przez niego dociera do prezydenta Wilsona, który był Paderewskim oczarowany. Paderewski miał o każdej porze dnia i nocy wejście do Białego Domu. Podejrzewam, że takich ludzi w historii USA, a do tego cudzoziemców nie było zbyt wielu. On tego dokonał - czarem, talentem, charyzmą. Miał ogromny wkład, znaczącą cegiełkę w odzyskaniu niepodległości.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Ateneum w Warszawie, „Fantazja polska”, reż. Andrzej Strzelecki, Katarzyna Łochowska, foto Bartek Warzecha
Najbliższe spektakle – 29, 30 i 31 grudnia

poniedziałek, 3 grudnia 2018

Krzysztof Kwiatkowski: „Nasz spektakl ma szansę porwać widownię”


Saturnin Mazurkiewicz – stateczny mecenas z Radomia, wdowiec na wydaniu, założyciel i prezes Towarzystwa Krzewienia Dobrych Obyczajów i Walki z Zarazą Moralną oraz jego syn Kazio – początkujący dramaturg, afrykanista hobbysta ruszają w podróż do stolicy, gdzie teatrzyk Arkadia wystawia debiutancką sztukę Kazia pt. „Żołnierz królowej Madagaskaru”. Można się rozmarzyć... Warszawa międzywojenna, urokliwa i szalona. Piękne panie, kabarety, nocne życie. I słynne powiedzenie – Bój się Boga, Mazurkiewicz!

W nagraniu muzyki do spektaklu udział wzięła Orkiestra Sinfonia Viva.

W postać Kazia wcielił się aktor Teatru Polskiego – Krzysztof Kwiatkowski, z którym rozmawiamy o najnowszej premierze Teatru Polskiego w Warszawie – „Żołnierz królowej Madagaskaru”.

Siła i moc sprawcza teatru jest wielka – można się przenieść w te cudowne czasy. Zapowiada się wyśmienita zabawa. Wspaniała choreografia, scenografia, przepiękne kostiumy...

Nic dodać, nic ująć - dużo czaru i uroku, i z wielką przyjemnością wchodzi się w tamtą epokę i w tę przestrzeń. Słynne powiedzenie autora naszej sztuki Juliana Tuwima - Bój się Boga, Mazurkiewicz! – cały czas bawi. To dowcipne powiedzenie zna prawie każdy z nas, mimo że nie każdy wie, skąd ono pochodzi. Znałem to zdanie od małego, ale nie wiedziałem, o co chodzi, kto je wypowiada. Nasz spektakl jest drugą wersją oryginału [XIX-wieczną farsę Stanisława Dobrzańskiego w latach 30. XX wieku Julian Tuwim opracował w formie śpiewogry – przyp. MG] - bardzo fajną, cenną, puentującą i zabawną. Praca nad tym przedstawieniem to była przyjemność – rozpoczął rozmowę z nami Krzysztof Kwiatkowski.

Jak zachęcić, przyciągnąć młodego widza, jak podejść do tego, aby pokazać co w tym przedstawieniu jest najlepsze i najbardziej wartościowe?


To jest komedia muzyczna, oparta na przedwojennym wodewilu. Najważniejszą sprawą jest tu - oprócz zabawnych scenek, czy wesołych perypetii bohaterów - warstwa muzyczna i choreograficzna. W naszym przypadku Krzysztof Herdzin troszeczkę przearanżował te utwory. Są kanonami, jeśli chodzi o polskie szlagiery. Słyszeliśmy te piosenki, gdzieś to się każdemu obiło o uszy. Tango „Pantera”, czy „Madagaskar”, to takie piosenki, które każdy gdzieś w swoim życiu słyszał. Krzysztof Herdzin bardziej je uwspółcześnił. Dodał niektórym utworom feelingu swingowo-jazzowego, który by bardziej pasował do kabaretu, teatrzyku kameralnego z taką muzyką. Wydaje mi się, że jest to bardzo duży plus, właśnie to uwspółcześnienie muzyki. Do tego świetna choreografia, a dziewczyny fantastycznie tańczą. Wierzę, że to wszystko ma szansę porwać widza w każdym wieku. To jest bardzo pozytywna krotochwila, akurat na jesienno-zimowe wieczory.

Niezwykle miło się na was patrzy, to też jest ważne, żeby mieć przyjemność ze słuchania i z patrzenia. Całość tak ładnie wygląda.

To jest przede wszystkim, jak powiedzieliśmy - lekkie, łatwe i przyjemne. Może nie tak łatwe, bo sama historia miłosna jest dosyć dramatyczna. Fabuła jest fredrowska, nawet jest momentami farsowo. Oczywiście nie brakuje fragmentów, gdzie jest poważniej i tak ma być. Ale są sceny napisane stricte farsowo, właśnie tak po fredrowsku. My w to idziemy, nie boimy się, i mamy nadzieję, że to zda egzamin.

Mamy do czynienia z renesansem przedstawień muzycznych. Długo nic w tej dziedzinie się nie działo, a obecnie jest w czym wybierać. Wiele teatrów ma coś muzycznego w swoich repertuarach.

Mnie się wydaje, że mamy dosyć trudnego repertuaru, ciężkiego kalibru. Czasami każdy z nas ma ochotę rozerwać się, posłuchać dobrej muzyki, obejrzeć dobrą choreografię. Popatrzeć na piękne panie, piękne tancerki, i nawet obejrzeć kankana, świetnie wyreżyserowanego przez Agnieszkę Brańską w naszym spektaklu. Wydaje mi się, że jest to pozycja typowo rozrywkowa, która będzie bawiła widza.

Łatwiej zagrać komedię czy tragedię?

Dla mnie komedia jest zdecydowanie trudniejsza. Aktor ma świadomość, że widz nie wybacza błędów. Trzeba mieć ucho komediowe, wyłapywać tempo, rytmy, podawać puenty. To jest bardzo trudny element warsztatu, który jest tu niebywale ważny. Tego też trzeba się nauczyć. A nie każdy umie śpiewać, nie każdy umie tańczyć.
Zawsze można zagrać, że się śpiewa - to jest nasz aktorski sposób na śpiewanie - granie, że się śpiewa – z uśmiechem mówi Krzysztof Kwiatkowski. – I oczywiście zapraszam na spektakl do Teatru Polskiego – szybko dodaje.

Rozmawiała: Małgorzata Gotowiec

Teatr Polski w Warszawie, „Żołnierz królowej Madagaskaru”, reż. Krzysztof Jasiński

Najbliższe spektakle – 9, 10, 11, 12, 13 stycznia 2019 roku