sobota, 30 grudnia 2017

Poirot jest tylko jeden!

Od kilku tygodni możemy oglądać na ekranach kin najnowszą wersję powieści Agathy Christie "Morderstwo w Orient Expressie". W rolę Herculesa Poirot wcielił się odpowiedzialny także za reżyserię Kenneth Branagh. Niezwykle utalentowany Brytyjczyk przyzwyczaił nas już do wielu wspaniałych postaci, które tworzył przez długie lata swojej kariery. Podobno wszystko, czego dotknie się Branagh, obraca się w sukces. Czy rzeczywiście tak będzie z "Morderstwem w Orient Expressie"? Na pewno wystąpiło w nim wielu wybitnych aktorów z górnej półki. Nazwiska "bombardują" nas z ekranu swoim bogactwem. W filmie zagrali m.in.: Michelle Pfeiffer, Judi Dench, Johnny Depp, Willem Defoe, Penelope Cruz czy Derek Jacobi.


Czy jednak to wystarczy, aby pobić dotychczasowe ekranizacje powieści Christie? Od wielu lat oglądam wszystkie możliwe produkcje przygód Herculesa Poirot. Czego nowego by nie wymyślono, jak wielki nie decydowałby o tym budżet, to póki co, dla mnie Poirot jest tylko jeden – David Suchet.

Nie sądzę, aby ktoś wcielił się w rolę belgijskiego detektywa lepiej niż właśnie on. Film Branagha jest dobry – jeśli ktoś lubi klimat filmów w stylu noir - akcja nie należy do wartkich, jest czas na refleksję, jakby zapraszano widza do wspólnej analizy zbrodni i na rozwiązywanie śledztwa - którego finał doskonale znamy - razem z detektywem. Nie polecam filmu po ciężkim dniu, bo prześpimy to, co warte zobaczenia, a że warto udać się do kina to pewne! Jednak będę się upierać, że najlepszy, i jedyny Hercules Poirot to David Suchet!

Film oglądała Kasia

wtorek, 19 grudnia 2017

Magiczny czas „Dziadka do orzechów…”

Czas Świąt Bożego Narodzenia od dzieciństwa kojarzy mi się właśnie z przepięknym baletem „Dziadek do orzechów i Król Myszy”. Cudownie brzmiące nuty Piotra Czajkowskiego mam w głowie i na wyrywki mogę je nucić…są niesamowite, nieprzemijające i wiecznie żywe, tak jak strofy Williama Szekspira – ludzie do nich będą zawsze wracać. To się nazywa mistrzostwem, czy geniuszem – jak kto woli niech nazywa, ale to jest po prostu Wielkość Nieprzemijająca!!!

„Dziadek do orzechów i Król Myszy” był pierwszym baletem i pierwszym spektaklem obejrzanym pewnie przez wielu w Teatrach Opery i Baletu na całym świecie. Nie inaczej było w moim przypadku, gdy w wieku 5 lat, mamusia zaprowadziła mnie na ten balet…i tak mi zostało, że co roku, gdy zbliża się czas Bożego Narodzenia nie mogę się oprzeć zakupowi biletu, a nawet dwóch i spędzeniu niesamowitego wieczoru w naszym Teatrze Wielkim.


Wystawienie jakie od kilku lat możemy oglądać jest magiczne - ciepło i romantycznie wprowadza nas w świąteczny okres. „Dziadek do orzechów” jest jednym z najpopularniejszych baletów w Europie i Ameryce Północnej, a w okresie bożonarodzeniowym – najpopularniejszym. Sen Klary o wspólnej podróży z Księciem przez Krainę Słodyczy oddaje sens wielu naszych marzeń i życzeń, szczególnie w okresie oczekiwania na gwiazdkę z nieba, to jest taki upominek od Świętego Mikołaja. Kto nie lubi marzyć?, kto nie lubi otrzymywać i czekać na prezenty?…pozostajemy w tej kwestii dziećmi, i nie ważne ile mamy lat. Wspaniale, że tak właśnie jest.

Toer van Schayk i Wayne Eagling są twórcami pięknej choreografii, a pierwszy z dwójki również scenografii i kostiumów. Przepiękne światło dał nam Bert Dalhuysen. Tańczą jak zwykle wprost niebiańsko, mistrzostwo w każdym calu – w roli Klary Chinara Alizade, w roli Księcia Vladimir Yaroshenko, jako dziadek Paweł Koncewoj, a w postać Króla Myszy w mojej wersji, którą oglądałam 16 grudnia wcielił się Kurusz Wojeński. I wielkie ukłony dla całego Polskiego Baletu Narodowego.

O bilety jak zwykle na ten balet jest niełatwo. Jednak, jeśli ktoś jeszcze chciałby zobaczyć, warto ustawić się w kolejkę i próbować szczęścia w kupieniu wejściówek... oj, warto, przeżyjemy przepiękny wieczór pełen magii i znowu staniemy się małymi dziećmi. Czyż to nie wspaniałe?

45 minut przed każdym przedstawieniem Teatr Wielki zaprasza do Foyer Głównego na spotkania wprowadzające. Można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy o danym balecie i poznać wspaniałych ludzi związanych z baletem. Rozmowy prowadzi fachowo i z ogromną wiedzą Maciej Krawiec.

Małgosia

"Dziadek do orzechów i Król Myszy" - premiera Polskiego Baletu Narodowego: Teatr Wielki, Warszawa, 25.11.2011, foto Teatr Wielki.
16 grudnia oglądała Małgosia

Najbliższe spektakle – 19, 20, 21, 22, a 23 grudnia dwa przedstawienia o 12 i 18

czwartek, 14 grudnia 2017

Paulina Korthals: „To wielkie szczęście uczyć się od najlepszych”

„Elementarz” w reżyserii Piotra Cieplaka to najnowsza premiera Teatru Narodowego w Warszawie. Piotr Cieplak wyreżyserował przedstawienie na podstawie poetyckiego tekstu Barbary Klickiej. W spektaklu, w którym znajdziemy odwołania do „Elementarza” Mariana Falskiego, ale również do „Alicji w Krainie Czarów” Carrolla - główna bohaterka Ala szuka swojego kompasu, podstaw wewnętrznego alfabetu. Poszczególne litery mają jej pomóc uporządkować rzeczywistość.


W roli Ali – Edyta Olszówka. Jej koleżankę Olę gra młoda aktorka Paulina Korthals, z którą rozmawiamy o prapremierze, która odbyła się 7 grudnia na dużej Scenie Narodowego.
- „Elementarz” – niech ten tytuł nikogo nie zwiedzie, to jest spektakl dla dorosłej widowni, na pewno nie dla dzieci – mówi nam Paulina Korthals. -  Gram Olę, koleżankę Ali. Cała koncepcja spektaklu – nie chcę zdradzać za dużo – owiana jest tajemnicą. Opowieść dzieje się w głowie Ali. Jest to coś w rodzaju snu. Ola natomiast - koleżanka Ali z dzieciństwa – jest tą, która wiedziała, czego chce. Zawsze konsekwentnie realizowała swoje cele. Czasem nawet nie zważając na innych. W pewnym sensie jest autorytetem dla Ali. Może Ala ma kompleks Oli, może coś, czego nie potrafi dokonać ona sama.

„Elementarz”…przegląd literka po literce…
Z każdą literką jest związana inna historia. W wielu częściach spotyka się Ala z Olą. Ponieważ jest to sen, to czasem jestem Alą, a czasem innym pragnieniem, marzeniem, ale wszystko łączy się w jedną całość.

Drugi raz spotykasz się w pracy teatralnej z Piotrem Cieplakiem.
Tak, to moje drugie przedstawienie z reżyserem Piotrem Cieplakiem. Pierwszy spektakl, w którym pracowaliśmy razem było „Soplicowo”. To wizjoner, jest to dla mnie zaszczyt, że ponownie dane mi jest pracować z taką osobowością. Przede wszystkim on kocha aktorów, i każdy się czuje u niego „dopieszczony”. Nawet najmniejszy udział, najmniejsza rola staje się ważna. On potrafi zrobić perełkę z każdego drobiazgu. Aktor się czuje ważny i potrzebny. Nawet w przysłowiowej w naszym świecie aktorskim – wniesieniu halabardy – my czujemy, że to nie jest takie zwykłe wniesienie na scenę rekwizytu. Mam ogromne szczęście, że mogę pracować i uczyć się od najlepszych.

Długo pracowaliście nad stworzeniem spektaklu?
Zaczęliśmy próby pod koniec września. Była to praca dosyć intensywna i żmudna. Warto wspomnieć o muzyce, jest znakomita. Jestem w ogóle pełna podziwu dla naszych kolegów – Marcina Przybylskiego, Pawła Paprockiego i Jakuba Gawlika. Oni sami skomponowali muzykę, począwszy od piosenki, którą można było usłyszeć na próbie dla mediów. Oni grają jako aktorzy i stworzyli niejako ten świat spektaklu. Do tego doszły intensywne próby z Panem Leszkiem Bzdylem nad nasza tężyzną. On stworzył ruch sceniczny sztuki. Mamy się od kogo uczyć, to kolejny wielki autorytet na mojej teatralnej drodze.
Jesteś młodziutka, z pokolenia, które już nie uczyło się z „Elementarza” Mariana Falskiego…
To prawda, nie uczyłam się z tej książki, to mnie ominęło, ale chyba do niego zajrzę – śmieje się Paulina. – I oczywiście zapraszam na spektakl. Wszystkich od 16 roku życia. 

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Narodowy w Warszawie, „Elementarz”, Paulina Korthals, fot. Yato Photography
Spektakl oglądała 10 grudnia – Małgosia
Najbliższe przedstawienia – 16, 17, 18 stycznia

środa, 29 listopada 2017

Grażyna Barszczewska: „Czuję się potrzebna, a to wielkie szczęście”

Dzień, w którym poznałam Panią Grażynę Barszczewską uważam za jeden z tych, który zapamiętam do końca życia. Jestem pewna, że nie tylko w moich oczach ta znakomita aktorka ma wszystko, co cechuje ludzi wielkich, wybitnych, czyli – talent, pracowitość, ogromną pokorę do zawodu i szacunek dla każdego człowieka, a do tego jest kobietą niezwykłej urody. Czy można chcieć więcej?


Aktorka Teatru Polskiego w Warszawie, znana przez szeroką, kilku pokoleniową publiczność ze wspaniałych ról filmowych, telewizyjnych, teatralnych, a także słuchowisk radiowych, w ubiegłym sezonie wspaniałą premierą „Niezatańczonego tanga” – świętowała jubileusz 70. urodzin. Jak sama mówi, energii ma dużo, pomysłów również, gorzej może być tylko z ilością czasu, który byłby potrzebny, chociażby do czytania, które tak lubi.

O jubileuszowym przedstawieniu, pomysłach na sztuki, życiowych doświadczeniach i obserwacjach rozmawiamy z Grażyną Barszczewską.       

Za Panią niezwykle pracowity sezon, w którym obchodziła Pani jubileusz spektaklem  „Niezatańczone tango” – skąd pomysł na ten spektakl?

- Od wielu lat uważnie śledzę twórczość Wiesława Myśliwskiego. Pomysł, żeby na podstawie kilku powieści tego wybitnego prozaika, laureata wielu prestiżowych nagród napisać monodram, chodził mi po głowie już od kilku lat. "Niezatańczone tango” od początku pisałam z myślą o dwu postaciach: Matce i Synu. Rzeczywiście, przypadek sprawił, że premiera „Niezatańczonego tanga” zbiegła się z moją okrągłą datą urodzin i było to dla mnie i ważne i radosne przeżycie, także ze względu na obecność Autora i Jego przychylność. Natomiast pomysł, żeby Dominik Łoś był moim synem na scenie - nie był przypadkowy. Między główną bohaterką - Matką i Synem musi istnieć jakaś -  poza aktorska- wewnętrzna dobra energia, jakaś chemia, która sprawia, że relacje między tym dwojgiem są prawdziwe, przekonujące.


Posiada Pani znakomity dar wybierania wspaniałych tekstów do adaptacji na scenę, które są mało znane, można powiedzieć niszowe, a zawsze trafione. Świetnym przykładem są grane od 2011 roku w Teatrze Ateneum „Sceny niemalże małżeńskie Stefanii Grodzieńskiej”. Teraz doszło „Niezatańczone tango”. Musi Pani dużo czytać i mieć znakomitą intuicję, że to będzie dobre i przyciągnie widza…a to nie jest proste.

- Rzeczywiście - zdarza mi się słyszeć, że "mam nosa”! Wybór takiego, a nie innego materiału literackiego jest dla mnie oczywisty i dość prosty. Szkoda mi czasu na marną, trzeciorzędną literaturę czy grafomańskie wytwory pióra - wiadomo, dzisiaj…„każdy pisać może, trochę lepiej lub trochę gorzej” itd. - parafrazując znaną prześmiewczą piosenkę… Moją uwagę skupiam na literaturze  z wyższej półki, na wartościowych pozycjach. Pierwszym sygnałem jest tzw. pierwsze wrażenie, intuicja, emocje, które wychwytują moje rozgrzane policzki. Jeśli płoną, czuję w nich temperaturę, wiem, że to właśnie TO. I zwykle ten „mój nos” mnie nie zawodzi. Podobnie było z wyborem tekstów Stefanii Grodzieńskiej i Jerzego Jurandota.  „Sceny niemalże małżeńskie Stefanii Grodzieńskiej” - które gramy już 7 rok! - napisałam w proteście przeciwko marnej, często żenującej rozrywce, nie śmiesznym - w moim odczuciu- amatorskim programom, którymi żywią nas media, często traktujące odbiorców jak bezmyślny, niewybredny tłum.
Oczywiście są wyjątki, ale te można zliczyć do.. trzech...

A mnie ciągle cieszą i śmieszą piosenki Kabaretu Starszych Panów, teksty Stefanii Grodzieńskiej, abstrakcyjne żarty, groteska, zabawa słowem. I można wtedy nawet odważnie świntuszyć, ale w pięknej formie, smacznie, z klasą. Okazało się, że moje poczucie humoru jest na szczęście zbieżne z chęcią dobrej zabawy sporej części naszego społeczeństwa - i stąd też jak myślę nasze powodzenie.
Pyta pani o moje lektury… tak, rzeczywiście czytam sporo, choć uważam, że ciągle i tak za mało. Codzienna wieczorna lektura jest zwieńczeniem każdego mojego dnia, piękną nagrodą, która czeka na mojej szafce nocnej.

Cały czas ma Pani ogromną energię, siłę do kolejnych wyzwań i głowę pełną pomysłów.
Z czego to się bierze?

- Z tego, że jestem bardzo młoda! ( śmiech ),  a tak na serio…?.. wciąż czuję, że jest na mnie „zapotrzebowanie” i w rodzinie i w zawodzie. To wielkie szczęście - na które trzeba oczywiście cały czas pracować, a ja lubię to robić, więc… co tu marudzić.

Dlaczego nie zdecydowała się Pani na samodzielną reżyserię „Niezatańczonego tanga”?

 - To taka niepisana teatralna zasada, że kiedy gra się główną rolę i jest się cały czas na scenie - jak ja w „Niezatańczonym tangu” - to konieczne jest to „trzecie oko” na widowni, czyli reżyser, to bardzo ważna osoba. Oczywiście najchętniej taki reżyser, do którego ma się zaufanie, który potrafi przejść z analizy do syntezy, zaproponuje formę, potrafi skierować na główne tory akcję, jeśli ta zaczyna gdzieś zbaczać. Słowem: twórczy, inteligentny, wrażliwy, przygotowany i… jak jest jeszcze fajnym, mądrym, przyjaznym człowiekiem… to wielka frajda i pracuje się wtedy fantastycznie.

Dobór partnerów na scenę wspaniały. Jest Pani znakomitym obserwatorem ludzkich charakterów – jak Pani dobiera partnerów scenicznych, czym się Pani kieruje?

- Myślę, że wszyscy aktorzy są takimi domorosłymi psychologami, obserwatorami życia, ludzi, świata. Sama czasem łapię się na podglądaniu ludzi na ulicy, w teatrze, urzędzie. Podpatruję ich zachowania, reakcje, przywary, które potem wykorzystuję budując jakąś postać na scenie czy przed kamerą. To skażenie zawodowe.

Jak Pani odpoczywa? Co Panią najlepiej uspokaja w tym stresującym zawodzie?

- Cisza, i najchętniej na jakimś odludziu z bliskimi, z książką, dobrą muzyką, jakimś dobrym filmem...


Rozmawiała Małgorzata Gotowiec


Najbliższe spektakle: „Niezatańczone tango” – 29 listopada
„Marlena. Ostatni koncert” – 8, 9, 10 grudnia

poniedziałek, 20 listopada 2017

Frank Castle powrócił!

W piątek 17 listopada Netflix wypuścił długo oczekiwany serial Marvela "The Punisher". Od samego początku serial owiany był tajemnicą, producenci dawkowali przepływ jakichkolwiek wiadomości do opinii publicznej, trailerów, plakatów. Oficjalna data premiery została podana na miesiąc przed emisją. Osobiście czekałam z niecierpliwością na premierę Punishera, od września ubiegłego roku, od kiedy potwierdzono, że w rolę przyjaciela Franka Castle, Billy'ego Russo ma wcielić się Ben Barnes.


Punisher był kręcony przez pół roku w Nowym Jorku, na Brooklynie pod roboczą nazwą "Crime". Zdjęcia w plenerze kręcono zazwyczaj nocą, żeby uniknąć zainteresowania ludzi. Co najbardziej spodobało mi się w najnowszym Punisherze, to fakt, że w serialu występują zwyczajni ludzie. Nie mamy do czynienia z superbohaterami, których mnóstwo w produkcjach Marvela. Serial jest brutalny, leje się sporo krwi, ale jak sama nazwa wskazuje, nikogo nie powinno to dziwić. Tytułowy antybohater, były marine wraca do "żywych" aby pomścić krwawy mord na swojej rodzinie. Nie postanie, dopóki nie zabije ostatniego z winnych. Akcja narasta i wciąga widza, nawet tego, który nie do końca gustuje w przemocy. Nie brakuje zwrotów akcji i niespodzianek. Co warto zaznaczyć, mimo "męskich" scen, język jest wyjątkowo łagodny. Dzisiejsze produkcje charakteryzują się bardzo wulgarnym językiem, mowa zarówno o serialach polskich, jak i zagranicznych. Dlatego ku mojemu zaskoczeniu, i nie ukrywam zadowoleniu w 13 odcinkach nie padło żadne przekleństwo. Producenci może doszli do wniosku, że zrekompensują to nad wyraz realne, bardzo brutalne sceny walki i tortur. Czy pomysłodawcy serialu Punisher nie bali się, że okaże się on klapą? Powstało kilka filmów, z całkiem przyzwoitą obsadą, które mimo ciekawej fabuły okazały się nudne i dalekie od sukcesu. Oglądalność pierwszego weekendu pokazała, że serial z tytułowym Jonem Bernthalem (w roli Franka Castle) będzie sukcesem. Nie bez powodu Netflix od kilku sezonów plasuje się na czele kanałów najchętniej oglądanych na całym świecie. Amerykański kanał ma to coś i jak większość seriali oryginalnych bez względu na tematykę trzyma poziom. Wszystkie 13 odcinków obejrzałam z zapartym tchem, i choć czasami zakrywałam oczy, to z niecierpliwością będę oczekiwać drugiego sezonu. Niestety ku mojej rozpaczy piękna buzia Billy'ego Russo nie powali mnie już swoim czarem...

Serial oglądała i poleca Kasia

Warto się wybrać na Scenę na Woli

„Pociągi pod specjalnym nadzorem”, „Dziwny przypadek psa nocą porą”, „Historia Jakuba”, „Niedźwiedź Wojtek”, czy „Letnie osy kąsają nas nawet w listopadzie” -  to są spektakle, które warto zapisać w kalendarzu widza teatralnego i skierować kroki do Teatru Dramatycznego, na Scenę na Woli im. Tadeusza Łomnickiego w Warszawie. Scena ta trzyma równy, wysoki poziom już od dawna. Wrześniowa premiera „Pociągi pod specjalnym nadzorem”, inaugurująca nowy sezon utwierdziła mnie w tej opinii.   


Tekst Bohumila Hrabala w adaptacji Janusza Andermana wyreżyserował Jakub Krofta. W roli młodego kolejarza Milosza, który przeżywa przemianę z chłopca w mężczyznę możemy oglądać zdolnego, młodego aktora Otara Saralidze. Doskonale wiemy, że Czesi to pogodny naród i z każdej tragedii potrafią zrobić komedię i w tym przypadku jest tak samo. Akcja sztuki rozgrywa się w czasie II Wojny Światowej, ale bohaterowie Hrabala nie pozwalają jej usunąć ze swojego życia radości i seksu. Czasy tragiczne - giną ludzie, trwa walka, ale życie toczy się równolegle całkiem normlanie – ludzie się kochają, cieszą, jedzą…po prostu żyją.    

Jesień i zima - a te pory roku nas aktualnie interesują - sprzyjają zapoznaniu się z repertuarem teatralnym i nadrobieniem zaległości. Warto spędzić wieczór obcując ze sztuką na żywo. Ja przynajmniej do takich osób należę. Jak mamy przypływ gotówki, o co pewnie dość ciężko – to można wcześniej kupić bilecik, a jak kieszeń pusta, to warto przyjść wcześniej i stanąć w kolejce po wejściówki. Najważniejsze, aby w ten wolny wieczór, który mamy, wyjść z domu i skierować kroki do ulubionego teatru. Nasi mili czytelnicy chyba już wiedzą, które teatry nasza trójka lubi, które poleca. Teatr Wielki, a w nim przepiękne balety z ostatnią premierą „Balety Polskie”, Teatr Polski, Ateneum, Dramatyczny, Narodowy. W grudniu wybieramy się do Teatru Współczesnego na „Psie serce” i z pewnością napiszemy coś na ten temat. Mili nasi, nie leńcie się, tylko …do teatru.

Małgosia

Teatr Dramatyczny w Warszawie, „Pociągi pod specjalnym nadzorem”
21 września oglądała Małgosia

piątek, 3 listopada 2017

Piotr Bajtlik: „Ibsen – podróż w głąb siebie”

Teatr Polski w Warszawie zainaugurował sezon sztuką norweskiego dramatopisarza „Dom lalki”, czy inaczej „Nora”. To jeden z najsłynniejszych i często wystawianych na deskach teatralnych całego świata dzieł. Żyjący w latach 1828-1906 dramatopisarz był znany z ogromnego zaangażowania w walkę o prawa kobiet, o czym między innymi mówi najnowszy spektakl. Do jego najsłynniejszych utworów należą m.in. "Dzika kaczka", "Podpory społeczeństwa" oraz właśnie "Dom lalki" (inaczej "Nora"). Premiera na Scenie Kameralnej im. Sławomira Mrożka odbyła się w październiku.


Dramat opowiada historię Nory Helmer, żony i matki trójki dzieci, próbującej w tajemnicy przed mężem Torvaldem, spłacić dług, który - chcąc ratować jego zdrowie - zaciągnęła jakiś czas temu u jego przyjaciela Krogstada. W chwili przybycia do miasta swojej przyjaciółki Krystyny Linde, która - za wstawiennictwem męża Nory - zatrudniona ma zostać w banku, a tym samym przyczynić się do zwolnienia Krogstada, wierzyciel głównej bohaterki zaczyna ją szantażować. Jeśli ktoś nie czytał i nie zna dramatu, to będzie mógł go poznać wybierając się do Teatru Polskiego. 
O sztuce, pracy nad nią, nowym wyzwaniu, rozmawiamy z odtwórcą roli Krogstada – Piotrem Bajtlikiem.
Bardzo się cieszę, że ktoś w końcu sięgnął po Ibsena. Od dawna widzowie w Warszawie nie mieli przyjemności obcowania z jego twórczością. 
- Tak, to są teksty oparte na głębokiej analizie ludzkiej psychologii, przez co wiecznie aktualne. Jest to moja pierwsza na scenie przygoda z dorobkiem Henrika Ibsena. Niezwykle się cieszę, że stanęło przede mną takie wyzwanie – mówi w rozmowie z nami, aktor Teatru Polskiego Piotr Bajtlik.
- Niedawno skończyliśmy pracę nad sztuką Aleksandra Fredry „Mąż i żona”, a tu nagle taki przeskok. To fantastyczne, że w Teatrze Polskim możemy obcować z tak różnym repertuarem. Tym razem jest to Ibsen – fantastyczna przygoda, podróż w głąb siebie… Cieszę się, że biorę udział w tym projekcie – dodaje aktor.
Czytając „Dom lalki”, na samym początku odnosimy wrażenie, że Pana postać jest tą negatywną.  Jednak im dalej zgłębiamy tekst, ta opinia się zmienia. 
- Faktycznie, po pierwszym czytaniu, można odnieść wrażenie, że jest to typowy szwarccharakter. Jednak gdy wczytać się głębiej, to jest to facet, który walczy o swoją rodzinę, walczy o przetrwanie, o dzieci. To jest niesamowite, jakie tam się kryje drugie dno. Sporo rozmawialiśmy z reżyserką spektaklu, Agnieszką Lipiec-Wróblewską o Krogstadzie. Jej zdaniem to najnowocześniejsza postać w tym dramacie. I rzeczywiście coś w tym jest. Jest otwarty na to, co przyniesie kolejny dzień. Nic go już nie zaskoczy. Albo prawie nic. Samotny ojciec, facet po przejściach, wychowujący gromadkę dzieci… jakoś musi sobie radzić w tym życiu. Chwyta się różnych sposobów, nie zawsze najlepszych. Nie chcemy, żeby w naszej inscenizacji wyszło na to, że szantażowanie Nory łatwo mu przychodzi. On jest do tego zmuszony - właśnie przez życie, przez okoliczności od niego niezależne i być może w tym momencie po prostu inaczej tym przeciwnościom sprostać nie umie. Jest to niewątpliwie ważna postać dla sztuki i niezwykle ciekawa.
Życie zmusza nas do różnych posunięć, do różnych działań...
- Jak najbardziej. On chce się później z tego wycofać i właściwie się wycofuje. Kiedy odnajduje pewien rodzaj szczęścia, spokoju wewnętrznego dotyczący swojej rodziny, najbliższych - wycofuje się z tych wszystkich ciemnych, trudnych i niebezpiecznych posunięć. Nie chcę za dużo zdradzać. Trzeba przyjść, obejrzeć sztukę i samemu wyrobić sobie zdanie o niej i o jej bohaterach.
Wiadomo, że Ibsen walczył o prawa kobiet. Najskuteczniej mógł to robić właśnie piórem.
- Tego przykładem jest właśnie postać Nory, która odnajduje swoje powołanie, szuka swojej osobowości, szuka co to znaczy być sobą, jak być szczęśliwą. Co to w ogóle znaczy być szczęśliwym. Zwłaszcza w jej świecie. Świecie zdominowanym przez mężczyzn i ich „zasady”. Ci mężczyźni także są tacy troszkę zagubieni. W relacjach z kobietami i generalnie w relacjach w społeczeństwie. Trzymają się pewnych stereotypów społecznych, dziwnych, dziś dla nas niezrozumiałych, nie potrafią się otworzyć na drugą osobę. I to zarówno na kobietę, jak i na drugiego mężczyznę. Generalnie bohaterowie tej sztuki skupiają się głównie na sobie. Swoich problemach. Trzymają się tylko fasadowych, powierzchownych relacji. Takim wielkim otwarciem jest właśnie decyzja Nory. Być może kontrowersyjna, ale jest z pewnością takim jej wyzwoleniem. Ona musiała dojść do granicy psychicznej wytrzymałości, aby zrozumieć gdzie jest jej miejsce i co jest jej potrzebne do szczęścia. By zacząć widzieć, rozumieć i naprawdę rozmawiać chociażby ze swoim mężem.
Jak się pracowało nad sztuką?
- To była sinusoida emocji. Był czas śmiechu i czas łez. To było zderzenie silnych charakterów. Ale stopniowo odnaleźliśmy w tej wspólnej pracy harmonię. Chemia między twórcami jest bardzo ważna. Jestem przekonany, że to także przenosi się na widza.
Lubi Pan swoją postać?
- Jeszcze mi się chyba nie zdarzyło nie lubić postaci, którą gram. Owszem, może się zdarzyć, że praca nad rolą jest z jakichś przyczyn trudna.  Ale choć bywały spektakle, których nie kochałem, to granych przez siebie bohaterów chyba zawsze obdarzałem… co najmniej sympatią. Nawet w największych skurczybykach można znaleźć coś fajnego dla siebie. Żaden człowiek nie jest tylko czarny albo biały. Dlatego ja tego mojego Krogstada bardzo lubię.
Można chyba powiedzieć, że Teatr Polski jest Pana drugim domem?
- Jak najbardziej. Jestem w zespole Teatru Polskiego właściwie niemal od momentu ukończenia Akademii Teatralnej. To już prawie 12 lat. Praca w teatrze daje mi ogromną radość i stawia przede mną kolejne ciekawe wyzwania. Wiadomo, czasami trudno połączyć życie prywatne z rozbudowanym życiem zawodowym. Dzielimy nasz czas na teatr, film, radio, dubbing itd.., czego nie potrafią pojąć nasi koledzy z Europy zachodniej. Cóż. Takie mamy czasy. Jednak teatr jest dla nas rdzeniem, i tym, co nam daje bazę warsztatową do innych działań, bo tu się najwięcej uczymy i tu się rozwijamy. I to właśnie tutaj prawdopodobieństwo wzięcia udziału w przedsięwzięciu o wybitnych walorach artystycznych jest największe.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Spektakl oglądała Małgosia – 5 października
Najbliższe przedstawienia – 1, 2, 3, 5, 28, 29, 30 grudnia

piątek, 27 października 2017

Hubert Paszkiewicz: „Mam wymarzony start”

 "Nikt” – ironiczna i gorzka rozprawa o międzyludzkich relacjach. Sztukę izraelskiego pisarza Hanocha Levina od 21 października możemy oglądać w Teatrze Narodowym, na Scenie przy Wierzbowej. Przedstawienie reżyseruje Artur Tyszkiewicz. W roli głównej Chefeca, tytułowego Nikta znakomity aktor Mariusz Benoit. Na deskach Teatru Narodowego możemy też oglądać inne przedstawienie pióra Levina – „Udręka życia”.

O spektaklu i początkach pracy teatralnej rozmawiamy z młodym aktorem Hubertem Paszkiewiczem.


Hubert Paszkiewicz jest jeszcze studentem V roku Wydziału Aktorskiego Akademii Teatralnej w Warszawie, a już od 2017 roku należy do zespołu Teatru Narodowego. W ostatnich dwóch sezonach teatralnych współpracował z Teatrem Polskim w Warszawie, grając w sztuce Stanisławy Przybyszewskiej „Thermidor”. W najnowszej prapremierze Teatru Narodowego, w spektaklu „Nikt” Hanocha Levina, wciela się w postać Warszawiaka, narzeczonego Fogry.

Co jest tak intrygującego i ciekawego w twórczości Hanocha Levina, że jego sztuki dość często są wystawiane?

Faktycznie, jest coś intrygującego w jego dziełach. Wydaje mi się, że absurd jest tym czymś, co tak bardzo pociąga w sztukach Levina. Jego teksty są przepełnione absurdem. Gram postać Warszawiaka i jest to bohater odklejony od całości. Całkiem różniący się od innych. Pochodzi spoza tego środowiska – jak imię wskazuje – chłopak jest z Warszawy. On nie ma zielonego pojęcia, co się dzieje w tym domu. Ma zamiar ożenić się z Fogrą, nie zdając sobie do końca sprawy z tego, na co się pisze. Dopiero kiedy przychodzą do rodziców Fogry, na początku spektaklu, to coś mu się wyjaśnia, ale zawsze jest w tym wszystkim o krok za Fogrą. Ona jest tak szybka w podejmowaniu decyzji, że on po prostu za nią nie nadąża. Fogra rozstawia wszystkich po kątach, wszystkimi kieruje, w niektórych scenach widać to bardzo dobitnie. Warszawiak w pewnym momencie przechodzi na stronę Fogry i następuje jego destrukcja i demoralizacja. Nie chciałbym zdradzać jak to wszystko się kończy…po prostu zapraszam do teatru.  Reżyser Artur Tyszkiewicz powiedział, że ta sztuka jest napisana w stylu Levinowskim i trudno jednoznacznie  nazwać ją dramatem, komedią, czy komediodramatem. Nawet nie starałbym się rozpatrywać jej w takich kategoriach. Każdy sam może wyrobić sobie na ten temat zdanie…i wydaje mi się, że o to w tym spektaklu właśnie chodzi.

Jesteś bardzo młodym człowiekiem, na początku swojej aktorskiej drogi. A praca z takimi wybitnymi aktorami, z którymi się spotkałeś przy tworzeniu sztuki jest z pewnością sporym przeżyciem.

Obsada jest bardzo zacna. Praca z takimi aktorami to wielka przyjemność, ale również wyzwanie. My z Lidką jesteśmy z jednego roku, graliśmy razem w spektaklu dyplomowym „Pelikan/Zabawa z ogniem” w reżyserii Jana Englerta w Akademii Teatralnej. Jest to dla nas początek wielkiej przygody, spełniają się marzenia. Nikt nie mówił, że będzie łatwo, i że droga będzie przyjemna i usłana różami, ale wydaje mi się, że to wszystko jest warte ciężkiej pracy, poświęcenia i doświadczenia, które nas po drodze spotyka. Ogromną szansą jest to, że od razu, po szkole, trafiłem do teatru. Zawdzięczam to przede wszystkim profesorowi Janowi Englertowi, ponieważ to on z nami pracował, miał okazję nas obserwować i poznawać. Prowadził z nami zajęcia na pierwszym i trzecim roku. Pracował również przy dyplomie i zna nas od  „podszewki”.

Opowiedz o kulisach przejścia do Teatru Narodowego.

Zaczęło się od tego, że Marcin Hycnar zaprosił mnie do „Opowieści Zimowej”, i po tym przedstawieniu dyrektor Jan Englert zaproponował mi udział w  przedstawieniu „Nikt”. Dostałem propozycję dołączenia do zespołu. Dopiero zaczynam swoją drogę i wiem doskonale, ile przede mną pracy, ale jestem szczęśliwy, że póki co wszystko idzie tak jak bym sobie tego życzył.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec



Role Huberta Paszkiewicza w Teatrze Narodowym:
ROLE (do 31 sierpnia 2017 gościnnie), Soplicowo – owocilpoS. Suplement, Piotr Cieplak, reż. Piotr Cieplak, 2016 rok
WIELMOŻA CZESKI; SATYR (do 31 sierpnia 2017 gościnnie), Opowieść zimowa, William Shakespeare, reż. Marcin Hycnar, 2017 rok
Teatr Polski: „Thermidor”
"Thermidor" opowiada o wydarzeniach historycznych, ale zarazem jest sztuką współczesną – przedstawia mechanizmy polityczne, które działają nie tylko w momentach wielkich przełomów. Stanisławę Przybyszewską fascynowała Wielka Rewolucja Francuska; spośród jej działaczy upodobała sobie Robespierre`a, czyniąc zeń męża opatrznościowego. W "Thermidorze" ukazała kluczowy moment rządów jakobińskich, gdy zastosowany jako narzędzie naprawiania świata terror przekracza wszelką miarę, a Robespierre zaczyna być postrzegany jako doktryner, który zmierza do dyktatury. W najbliższym otoczeniu Robespierre`a zawiązuje się spisek na jego życie.

czwartek, 12 października 2017

Wielki teatr za niewielkie pieniądze


Kto z nas nie lubi choćby raz na jakiś czas wybrać się do teatru? Nie mówię tu o ludziach (do których też się zaliczam), którzy nie przeżyją bez teatru miesiąca, a nawet tygodnia. Wybieramy to, co lubimy. Sztuki ambitne, klasykę, czasem dramatyczne i przygnębiające, ale wnoszące coś cennego do naszego życia. Innym razem wybieramy mniej ambitne komedyjki, na które przyznam, szkoda mi czasu, ale każdy ma prawo lubić coś innego. Ważne, aby mieć żywy kontakt ze sztuką. A teatr to sztuka, teatr to życie.

Miałam latem okazję wybrać się do Londynu, by odwiedzić szekspirowski teatr The Globe i obejrzeć „Wiele hałasu o nic”. Fantastyczne przeżycie za niewielkie pieniądze. Pragnę tu zaznaczyć, że nie trzeba dysponować wielkimi pieniędzmi, ani być poliglotą, żeby cieszyć się z obcowania ze sztuką, jaką jest oglądanie Szekspira w oryginale na angielskiej ziemi. Sam fakt bycia tam powodował, że ciarki przechodziły mi po całym ciele. Bilety do The Globe kupiłam z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem przez internet. Język Williama Szekspira nie należy do najłatwiejszych, nawet rodowity Anglik ma niekiedy problem z jego zrozumieniem, a co do dopiero obcokrajowiec. 

Także i na to są sposoby. Można wybrać sztukę, którą chcemy obejrzeć i przeczytać dzieło Szekspira wcześniej po polsku. Rozpiętość cenowa też jest na każdą kieszeń, ceny biletów kształtują się już od 5 funtów, na miejsca stojące wokół sceny, które cieszą się ogromną popularnością. Kto z nas nie zna „Wiele hałasu o nic”? Jeśli nie mieliśmy okazji przeczytać sztuki, to z pewnością oglądaliśmy ekranizację kinową z Emmą Thompson i Kennethem Branaghem. Przednia zabawa dla każdego. Teatr The Globe jest jedyny w swoim rodzaju. Jakbyśmy przenieśli się w czasy elżbietańskie. I tak jak przed wiekami ma kształt okręgu, z podziałem miejsc na stojące (tańsze) i siedzące (droższe). Dach umieszczony jest tylko nad sceną, co dodatkowo potęguje niesamowitą atmosferę. Nad stojącą publiką widać niebo, a czasami pada na nią deszcz. Miłośnikom teatru gorąco polecam odwiedzenie tego magicznego miejsca. Ja mam nadzieję jeszcze tam wrócić.
Kasia

środa, 20 września 2017

Sezon baletowy w Teatrze Wielkim rozpoczęty

Moja miłość do baletu i pełne zrozumienie tej sztuki rodziło się latami. Pierwszą miłością była muzyka klasyczna i śpiew. Pół dotychczasowego życia poświęciłam muzyce chóralnej i pewnie, gdyby nie sportowe wybory – to moje życie zawodowe byłoby w jakimś stopniu związane z muzyką. Stało się jednak inaczej i nie ma co rozdzierać nad tym szat, bo to do niczego nie prowadzi. Z perspektywy lat, mogę powiedzieć, że niczego nie żałuję i jestem zadowolona z tego, co mam i czym się zajmuję. Od lat to opera była mi bliższa i wszelkiego rodzaju koncerty, ale to się zmieniło. Obecnie, a trwa to już około ośmiu lat, to balet stał się moim „konikiem” i nie wyobrażam sobie kulturalnego życia bez tej odmiany sztuki.
Jako mała dziewczynka pamiętam, jak mamusia zaprowadziła mnie po raz pierwszy do Teatru Wielkiego na „Dziadka do orzechów”, czy też nieco później na „Jezioro Łabędzie” – podobało mi się, ale jak sięgam pamięcią to właśnie przepiękna muzyka Piotra Czajkowskiego najbardziej zapadła w mej pamięci i sercu. Oczywiście jak każda mała istota uwielbiałam taniec czterech łabędzi i zawsze słysząc te takty – podskakiwałam w pokoju, próbując naśladować baletnice.


 Jednak moje młode lata poświęciłam lekkiej atletyce i jestem wdzięczna tacie, że mnie na Akademię Wychowania Fizycznego zapisał i pozwolił trenować…baletnicy raczej ze mnie by nie było, ale śpiewaczką chóru w Teatrze Wielkim – może tak. Trzeba było jednak wybrać – sport albo szkoła muzyczna i wspólnie z rodzicami wybraliśmy sport i dobrze! Jednak dobry los postawił na mojej drodze moją przyjaciółkę – Marysię, która razem z Kasią i mną tworzy ten blog. I nie będę ukrywała, że to Marysia otworzyła mi szerzej oczy na balet. Marysia trochę uprawiała sztukę baletu i może, gdyby nie słuszny wzrost – zostałaby baletnicą. Spotkałyśmy się w dziennikarskiej pracy i połączyła nas przyjaźń i miłość do teatru i do Teatru Wielkiego. Od kilku ładnych lat Polski Balet Narodowy z roku na rok podnosi swój poziom i uzyskuje coraz mocniejszą pozycję na światowej mapie baletu, a to ogromna zasługa Dyrektora i znakomitego choreografa Krzysztofa Pastora. Krzysztof Pastor w 2009 roku został Dyrektorem PBN.

Pamiętam, jak kilka lat temu wybrałyśmy się na „Sen Nocy letniej” i na „Romeo i Julię” i poczułam, że serce mocniej mi zabiło po obejrzeniu tych znakomitych baletów. I tak to można połączyć, że moja przyjaciółka i również uwielbienie dla Williama Szekspira odmieniły moje upodobania. Teraz ze spokojem i pewnością mogę powiedzieć, że balet jest moją miłością. W ostatnich latach nie widziałam spektaklu w wykonaniu Polskiego Baletu Narodowego, który nie zrobiłby na mnie ogromnego wrażenia. „Poskromienie złośnicy” – cudowne -  i na ten balet tak jak i na przepiękny spektakl „Dziadek do orzechów i Król Myszy” - spokojnie można zabrać swoje pociechy. Spodoba im się z pewnością. „Chopiniana” z rewelacyjnym „Bolero” w choreografii dyrektora– aż ciarki po plecach przechodzą i chciałoby się, aby ten taniec nigdy się nie skończył, a także niezwykła „Chroma” (choreografia Wayne McGregor). Szekspirowska wersja „Burzy”  – entuzjastycznie przyjęta w Sankt Petersburgu, a jak powiedział w rozmowie z  naszym blogiem pierwszy solista PBN Vladimir Yaroshenko – rosyjska widownia nie jest szybka w  wydawaniu dobrej opinii baletom nie klasycznym. - Zdecydowanie łatwiej odnieść sukces jak się do Rosji przyjedzie z klasyką, a „Burza” jest w gatunku neoklasyki. Z tego też względu dobre opinie są dla nas bardzo cenne – mówił nam Vladimir.

„Obsesje”, „Hamlet”, „Persona” i „Darkness” w Sali Emila Młynarskiego, brawurowy „Don Kichot” i romantyczny „Casanova w Warszawie”. Wiele z tych tytułów nie będziemy mogli obejrzeć w tym sezonie, ale za to szykują się nowe tytuły – wkrótce premiera „Baletów Polskich”, a w przyszłym sezonie „Damy Kameliowej”. Będzie się działo, na nudę narzekać nie będziemy. Jak każdy – mam swoich ulubionych tancerzy – Yuka Ebihara i Vladimir Yaroshenko do nich należą – talent, ciężka praca, miłość do swojej pracy i wdzięk - czyli mają wszystko co w balecie najważniejsze.
Przeczytałam w jednej z recenzji po premierze „Jeziora Łabędziego”, że Vladimir Yaroshenko wart jest wszystkich pieniędzy, aby tylko zatrzymać mistrza w Warszawie. Zgadzam się z tym całkowicie, dodam, że duet Ebihara i Yaroshenko i cały nasz balet wart jest bardzo dużo. Pielęgnujmy ich, dopieszczajmy, kibicujmy, aby przez wiele jeszcze lat dawali nam radość, abyśmy mogli podziwiać ich umiejętności na Scenie Teatru Wielkiego, a potem niech ci najlepsi uczą następny młody „narybek” baletowy. I niech się to wszystko pięknie kręci.


Sezon baletowy kończyłam i zaczęłam ostatnią premierą, jaką było „Jezioro Łabędzie” w choreografii Krzysztofa Pastora. Jeśli widz chce spędzić wspaniały wieczór – to zdecydowanie powinien udać się na „Jezioro Łabędzie” do Teatru Wielkiego. Przedstawienie jest w mojej ocenie – genialne. Możemy być dumni, że polski choreograf tak znakomicie i nowatorsko stworzył nową wizję spektaklu baletowego, chyba najbardziej popularnego, a zarazem niezwykle trudnego i wymagającego dla tancerzy. Wiedza, przemyślana inscenizacja i znakomita współpraca Pawła Chynowskiego, który stworzył nowe libretto i Krzysztofa Pastora, który dał nam, widzom niezapomniane przedstawienie z choreograficznymi popisami. Nie każdy balet na świecie ma to szczęście, że dyrektorem jest wspaniały choreograf – Warszawa ma to szczęście. Krzysztof Pastor, jak mówił na spotkaniu z dziennikarzami przed premierą „Jeziora Łabędziego” – ma sentymentalny stosunek do tego właśnie baletu, gdyż tańczył w nim jako młody chłopak. „Jezioro Łabędzie” w Teatrze Wielkim kończy z radzieckimi kopiami, które powielano latami. W Warszawie śledzimy przepiękną historię romansu carewicza Mikołaja z polską tancerką Matyldą Krzesińską, a w tle zabawy na dworze, manewry wojskowe i oczywiście wiernie zachowany akt biały z łabędziami, czyli te perełki do których cały świat jest tak mocno przywiązany. Mamy przepiękną, nową wersję jednego z najpopularniejszych światowych baletów. – Pracowałem rok nad tym baletem. To musiało być coś wizjonerskiego – powiedział Krzysztof Pastor. I tak się stało. W kraju nad Wisłą mamy „Jezioro Łabędzie”, jakiego świat jeszcze nie widział i cieszmy się z tego, bądźmy dumni. Mamy wspaniałych tancerzy, znakomity balet, który jest zapraszany na występy na całym świecie i nie musimy się niczego wstydzić. Głowy możemy nosić wysoko.     

Małgosia

„Jezioro Łabędzie” w tym roku możemy jeszcze podziwiać - 26, 27, 28 września oraz 24, 25 i 26 listopada.
Zachęcamy serdecznie do zapoznania się z programem Teatru Wielkiego na cały sezon 2017/2018. Jeszcze trochę biletów zostało, a trzeba dodać, że na niektóre balety rozchodzą się jak przysłowiowe „ciepłe bułeczki”.

czwartek, 10 sierpnia 2017

Ania na nowo odczytana

Wiosną w ofercie Netflixa pojawił się serial na motywach "Ani z Zielonego Wzgórza". Nie jest to wierna ekranizacja książki, a raczej adaptacja części wątków z dodanymi pomysłami fabularnymi. Dla wszystkich fanów serii książkowej - pozycja obowiązkowa.

(uwaga: wpis zawiera mnóstwo spojlerów)

Seria książek L.M. Montgomery o Ani była jedną z moich ulubionych lektur dzieciństwa. Pierwsze pięć tomów (do "Wymarzonego domu Ani" włącznie) czytałam przez wiele lat właściwie na okrągło, z krótkimi przerwami. Pewnie, gdyby ktoś wtedy zorganizował teleturniej ze znajomości tych kilku książek, to miałabym szanse co najmniej na finał ;) Teraz czytam serię o Ani raz na parę lat, chętniej za to sięgnęłam do książek o autorce i jej dzienników. Moja wizja świata Ani jest od dość dawna odległa od tej cukierkowej opowieści z Megan Follows w roli tytułowej, która powstała w latach 80. Megan zdecydowanie nie była moją Anią, a cały serial irytował mnie zamiast cieszyć.

Jak łatwo się domyślić, informację o serialu Netflixa, zmieniającym historię Ani w wielu wątkach i raczej mrocznym, przyjęłam z dużym zainteresowaniem. Gdy nadarzyła się okazja obejrzenia, od razu zasiadłam i pochłonęłam siedem odcinków w trzy dni. I co? Jestem na tak. Mimo że zmieniono te historie, które znam na pamięć, mimo że pierwsza sukienka z bufami była niebieska a nie brązowa ;) Jeśli tylko powstanie drugi sezon serialu, obejrzę go niezwłocznie.

Ania w nowej wersji jest niemal dokładnie taka, jaką ją sobie wyobrażałam przez lata lektury. Nieładny chudzielec z dużymi oczami i rudymi warkoczami (trochę lichymi, co odstaje od opisu L.M. Montgomery, podkreślającej gęstość Aniowej czupryny). Jest egzaltowana i bardzo sympatyczna, a w czasie, który obejmują odcinki sezonu, nabiera stopniowo ogłady. Pozostałe postaci też doskonale obsadzono. Kostyczna Maryla mięknie od czasu do czasu, a jej kontrast wizualny z przysadzistą panią Linde jest znakomity. Mateusz wprawdzie nie ma brody, ale jego wrażliwość i bezradność w sprawach praktycznych są pięknie odegrane. Gilbert jest taki jaki powinien być: ładny chłopiec o miłym usposobieniu. Interesujące jest dodanie Billy'emu Andrewsowi charakteru dyżurnego gnębiciela słabszych - ciekawe, czy w serialu dorosły Billy też oświadczy się Ani (o ile powstaną kolejne odcinki)...

Psychologia postaci jest interesująco pogłębiona przez dodanie wątków. Dowiadujemy się więcej o przemocy (fizycznej i psychicznej), której doznała Ania. Podobne historie słyszy się dziś, podobnie bywało w sierocińcach tuż po wojnie, niewątpliwie nie lepiej było pod koniec XIX wieku. W książce trudy sierocego życia przed przybyciem na Zielone Wzgórze pojawiły się w tle (pamiętacie rozmowę Ani z Marylą, gdy wybierały się do pani Spencer, aby wyjaśnić pomyłkę?), w serialu pokazane są wprost, w formie retrospekcji wpływających na zachowania Ani w Avonlea. Samotne życie rodzeństwa Cuthbertów też zostało obudowane wątkami pokazującymi, że niekoniecznie to był ich niezależny wybór.

W serialu dodano wiele wątków/scen/dialogów o wyraźnie feministycznym podtekście. Ciekawy zabieg, w delikatny sposób podważający pozorną doskonałość świata stworzonego przez L.M. Montgomery. Takie podejście zachęca do krytycznego poznawania świata Ani i być może będzie pomocne w odbiorze historii przez nowe pokolenie widzów. Zobaczymy.

Dla niezdecydowanych, czy warto oglądać, dodam na zachętę, że Wyspa Księcia Edwarda jest w serialu pokazana pięknie, ale bez przesłodzenia, podobnie kostiumy cieszą oczy. Kolorystyka całości jest w klimatach bliskich kadrom "Szeregowca Ryana" lub filmów Tima Burtona, a czołówka w stylu "Alicji w krainie czarów" dodatkowo pogłębia umowność konwencji.

Serial oglądała i poleca Maria

Mateusz Łapka: „Pragniemy dotrzeć do widza myślącego”

„Kandyd, czyli optymizm” – to filozoficzna powiastka napisana przez Voltaire’a, w przekładzie Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Na potrzeby premiery w Teatrze Ateneum opracował ją Maciej Wojtyszko i Krzysztof Orzechowski. Muzykę do spektaklu napisał Jerzy Derfel. Historia przedstawia losy młodego mężczyzny, obdarowanego przez los „charakterem najłagodniejszym na świecie”, wychowanym w „raju na ziemi”, który na skutek różnych nieszczęśliwych wydarzeń zostaje z tego raju wygnany i skazany na tułaczkę po świecie. „Kandyd, czyli optymizm” był ostatnią premierą minionego sezonu w Teatrze Ateneum w Warszawie.


O przedstawieniu, jego realizacji i przesłaniu rozmawiamy z jednym z odtwórców roli w spektaklu - Mateuszem Łapką.
To, co chcieliśmy przedstawić, to historia chłopaka, który wybiera się w podróż po świecie. Dokładniej mówiąc, zostaje do tego zmuszony. Nasz bohater poszukuje najlepszego miejsca do życia, raju na ziemi. Okazuje się, że nigdzie nie może takiego idealnego miejsca znaleźć. Wszędzie coś mu nie odpowiada, coś jest nie tak. Zadaje sobie pytania, gdzie ono jest, i czy w ogóle istnieje? Już kiedyś żył w utopijnej przestrzeni, ale nie może jej ponownie odnaleźć. Spektakl grany jest w dość zabawny i lekki sposób, natomiast poruszamy w nim ważny temat. Wszystkie teksty piosenek są napisane od nowa, i dlatego są bardzo aktualne. Opowiadają o tym, co dzieje się wokół nas, na co dzień, lecz nie mówią o tym wprost. Myślę, że każdy znajdzie w tej propozycji repertuarowej coś dla siebie. Jednych przyciągnie lekka forma spektaklu, a drugich przyciągnie to, o czym chcemy przez tę formę opowiedzieć, a mianowicie, o tym co kryje się pod tekstem sztuki, a to moim zdaniem jest najważniejsze - mówi w rozmowie z nami aktor Teatru Ateneum Mateusz Łapka.

Satyra… coś na pograniczu absurdu, czy rzeczywistość?

Według mnie to się sprytnie miesza. Są sceny bardzo zbliżone do naszego codziennego, rzeczywistego świata. Inne są natomiast nierealne, są wytworami naszej wyobraźni. Moim zdaniem całość świetnie się uzupełnia.

Chyba fajnie się Wam nad tym pracowało? Emanujecie ciepłem, taką jednością, a tego dawno w teatrze się nie widziało.

Uważam, że to była trudna praca - potrzebna, rzetelna, przyjemna – oby owocna. Wymagała jednak od nas czegoś więcej. Praca nad samym materiałem była dość mozolna, trochę się z nim „boksowaliśmy”. Musieliśmy połączyć aktorstwo, elementy tańca z trudną muzyką Jerzego Derfla. Dużo czasu spędziliśmy na uczeniu się tekstów piosenek i ciągłym śpiewaniu. Wielkie słowa szacunku i podziękowania dla Wojtka Borkowskiego, który jest kierownikiem muzycznym. Wszystkie aranżacje są jego dziełem, uwspółcześnił je, dorzucił  m.in. bas, perkusję. Dzięki tym zabiegom pojawiło się nowe brzmienie. Muzyka na żywo jest cudowna w teatrze. Daje dodatkową energię, która różni się od muzyki odtwarzanej z nagrania. Towarzyszą nam muzycy, którzy widzą co robimy na scenie, dostosowują się do nas. Niesamowite, kolejne nowe dla mnie doświadczenie w pracy teatralnej.

Pusta scena, prawie bez żadnej scenografii. Jest tylko zespół muzyczny w tle i aktorzy. Spore wyzwanie przed grającym zespołem aktorskim. I nie można nie wspomnieć o choreografii, znakomitej polskiej mistrzyni baletu, Pani Zofii Rudnickiej.


Mieliśmy okazję spotkać się z Panią Zofią. Wzięła pod swoje skrzydła całą choreografię. Praca na pustej scenie nie jest łatwa, bo nie mamy nic, co mogłoby nam pomóc, za czym możemy się czasem schować. Musimy sobie jakoś radzić, ale myślę, że to sprzyja takiemu poczuciu, że masz partnera, więc musisz załatwiać z nim sprawę. Nie ma nic na boku, co mogłoby odwrócić naszą uwagę. Pełna koncentracja i ciągła obserwacja siebie nawzajem.

Kostiumy do spektaklu zostały zachowane z XVIII wieku i to chyba też jest dobry pomysł? 

Kostium, to jeden z ważnych elementów przedstawienia. Od początku był pomysł na to, by kostiumy utrzymać w takiej tonacji. Najważniejsze jest to, co niesiemy, o czym mówimy. A teksty, jak mówiłem, są współczesne, zatem łatwo jest je przełożyć na dzisiejsze realia. Sądzę, że to, czy byłbym ubrany w rajtuzy, czy w spodnie z dziurami, nie miałoby żadnego znaczenia. Każdy z aktorów często się przebiera. Schodzimy ze sceny na chwilę, żeby powrócić w innym ubraniu do następnej sceny. Za kulisami jest gorąco i trzeba się śpieszyć. Nie ma przerw, sceny płynnie przechodzą jedna w drugą.

Do jakiej publiczności bardziej trafi ten spektakl?

Kto będzie chciał znaleźć w nim coś swojego, z pewnością to odnajdzie. Dla spektaklu dobrze by było, żeby przychodzili widzowie w różnym wieku. Ludzie, którzy chcą słuchać tego, co się do nich mówi. Chcą odczytać tekst, niekoniecznie się z tym zgodzić. Ważne, żeby się z tym zmierzyć. Zadać sobie pytanie, ile jest sensu, w tym, co mówimy, co przekazujemy na scenie. Czy mówimy tylko po to,  żeby mówić. O co nam de facto chodzi. Życzyłbym nam wszystkim, żeby pojawił się w teatrze widz myślący.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec


Teatr Ateneum w Warszawie, „Kandyd, czyli optymizm”, Mateusz Łapka, foto Krzysztof Bieliński.
Spektakl widziała 25 maja – Małgosia.
Najbliższe przedstawienia – 12, 13, 14 września.

piątek, 21 lipca 2017

Kultura na wakacje

Czy podczas letnich miesięcy faktycznie odpoczywamy od kultury? Obowiązujący niegdyś wakacyjny okres „ogórkowy”, gdy nic ciekawego nie było ani w kinach, ani w teatrach, na szczęście już nie funkcjonuje. Mimo, że niektóre teatry zamknęły swoje drzwi na okres wakacji, to w zamian pojawiły się inne możliwości obcowania z kulturą. W dużych i mniejszych miastach nie brakuje imprez kulturalnych, a ich wachlarz jest naprawdę ogromny. Co ciekawe, często imprezy kulturalne – zwłaszcza te pod chmurką – odbywają się za darmo.


W Warszawie na Polu Mokotowskim wystartowała Filmowa Stolica Lata 2017. Plenerowe kino będzie można śledzić do 2 września. Na  leżaku pod niebem filmy można też oglądać przed PKiN. W ofercie pozycje nagrodzone, nieco zapomniane, a warte przypomnienia. Dla melomanów muzyki w Łazienkach Królewskich już po raz 58. wystartował sezon Koncertów Chopinowskich. Na fortepianie tradycyjnie ustawionym pod pomnikiem Chopina zagra wielu znanych muzyków. Organizatorzy wprowadzili w tym roku nowość – Koncertów Chopinowskich można także posłuchać w internecie.
Stara Dziekanka na Krakowskim Przedmieściu zaprasza w każdą środę o godzinie 18 na koncerty na malowniczym dziedzińcu. Gdy pogoda zawiedzie w Sali Koncertowej „Dziekanki”. To już 17. edycja Letnich Wieczorów Muzycznych. Na koncerty także wstęp wolny.
  
Na Starówce tradycyjnie, jak w każde wakacje można posłuchać jazzu. Do 26 sierpnia będą nas zachwycać swoimi występami wirtuozi zarówno zagraniczni, jak i krajowi. Wszystko to w ramach  23. Międzynarodowego Plenerowego Festiwalu „Jazz Na Starówce”.

Nie wszystkie teatry „odpoczywają” w wakacje. Jak co roku Teatr Dramatyczny zaprasza na Letni Przegląd Teatru Dramatycznego. Do końca lipca trzy sceny teatru oferują sztuki nowe oraz te, które po wielomiesięcznym wystawianiu żegnają się z widzami.


Teatr Wielki przedłużył do 12 sierpnia możliwość oglądania wystawy „Cały Teatr Na Naszej Głowie”. Niezwykle ciekawa wystawa modowa w trakcie sezonu cieszyła się ogromnym zainteresowaniem. Niezliczona ilość kapeluszy, meloników, hełmofonów, rogatywek, czepków została przeniesiona z teatralnych magazynów do przestrzeni Galerii. Dzięki czemu każdy może obejrzeć spektakularny kapelusz ze spektaklu Madame Butterfly oraz wiele innych nakryć głowy.


Jak widać, w wakacje nie musimy się nudzić. Nawet gdy pogoda nie dopisuje, czeka na nas wiele możliwości. Trzeba tylko nieco się wysilić, i wykazać się dobrą wolą, aby poszperać i znaleźć dla siebie coś ciekawego.
Kasia

poniedziałek, 10 lipca 2017

Krzysztof Szczepaniak jako brawurowa i genialna drag queen w fabryce butów

Teatr Dramatyczny w Warszawie przyzwyczaił widzów, że można liczyć na jego gościnne progi i miło spędzić również wakacyjny czas. W kończącym się sezonie teatralnym wyciągnął asa z rękawa w postaci Musicalu "Kinky Boots". Musical ten inspirowany jest prawdziwymi wydarzeniami.



Wystawienia podjęła się Ewelina Pietrowiak, która z zespołem TD zrealizowała znany już widzom "Cabaret". Premiera miała miejsce 7 lipca na Scenie Gustawa Holoubka. Publiczność przyjęła spektakl entuzjastycznie, owacjami na stojąco.

"Kinky Boots" według scenariusza Geoffa Deana i Tima Firtha, z librettem Harveya Fiersteina, muzyką i słowami znanej piosenkarki i aktorki Cyndi Lauper  jest jednym z najbardziej popularnych  broadwayowskich musicali. W przedstawieniu Teatru Dramatycznego przekładu piosenek podjął się Michał Wojnarowski. W spektaklu mamy prawdziwy muzyczny miszmasz – pop, soul, przyjemne dla ucha ballady, nie brakuje także rocka. Muzyka płynie do nas na żywo, co również dodaje wartości spektaklowi.
Charlie, główny bohater, po śmierci ojca zostaje spadkobiercą upadającej fabryki butów. Jego niezwykle zaborcza dziewczyna Nicola żąda, by sprzedał rodzinny interes i przeprowadził się z nią do Londynu. Lola, wystrzałowa drag queen o zabójczym głosie, ma pomysł na uratowanie firmy, a co za tym idzie również uratowanie pracowników przed utratą pracy. Charlie i Lola w chwili poznania się nie mają ze sobą właściwie nic wspólnego, ale po nieporozumieniach ten stan rzeczy mija i jednoczą siły, by stworzyć dla mężczyzn seksowne buty, które uratują fabrykę.

Żyjemy niestety w czasach, w których stare wartości tracą swoją moc, umierają,lub jak kto woli odchodzą do lamusa, a czy jest coś piękniejszego niż prawdziwa opowieść o przyjaźni, tolerancji i akceptacji?.. O musicalach, pracy nad "Kinky Boots" i trudach z tym związanych rozmawiamy z odtwórcą jednej z głównych ról Loli i Simona – młodym aktorem Teatru Dramatycznego Krzysztofem Szczepaniakiem.

Chyba można dziś powiedzieć, że musical przeżywa renesans?

Musical jest na tyle dobrą formą, że można w nim mówić na różne tematy, w tym trudne, niewygodne i nie ważne po której stronie barykady (gdyby jakaś była) się znajdujemy. Jest taką formą, która łatwiej przekazuje te trudne tematy, z którymi na co dzień jest pewnego rodzaju problem. Dużo łatwiej niż proza, czy wiersz. Ta muzyczna forma jest pewnego rodzaju kodem, który może dotrzeć do ludzi, zmusić ich do jakiejś empatii, wczucia się w czyjąś sytuację i spojrzenie na nią; z trochę innej strony. Spojrzenia na pewną grupę ludzi, która wydawała nam się taka, a nie inna. Na ruszenie trochę wyobraźnią, na poleganiu na własnej duszy i na własnym sercu. To są wydaje się banały, a jednocześnie takie nie do końca banały. Umówmy się, nasz świat wygląda tak, że nie zawsze mamy czas, czy nie zawsze nam się chce zagłębiać w różne tematy. Musical jest świetną formą, bo jest zwyczajnie atrakcyjny. Jest atrakcyjny i ubiera tę rzeczywistość w takie opakowanie przystępności, i gdzieś podprogowo te sensy dochodzą do widza.

Wy też chcecie trafić do jak najszerszej widowni.

Jak najbardziej. Musical trafia do bardzo szerokiej grupy widzów, właśnie przez fajną formę atrakcyjności swojego przekazu. Nam zależy, aby na nasze spektakle przyszli i starsi i młodsi. Każdy znajdzie coś dla siebie.

Żyjemy w kraju, w którym nie ma takich musicalowych tradycji jak w Stanach Zjednoczonych.

Nie ma, ale staramy się, aby to zmienić. Teatr Dramatyczny nie jest teatrem musicalowym, ale mamy w repertuarze już "Cabaret" i parę przedstawień, w których jest trochę muzyki przekazywanej na żywo. Zawsze żywa muzyka sprawia, że pcha do góry cały spektakl – działa dużo lepiej niż muzyka grana z płyty. Jednak, uważam, że jeśli chodzi o nasze tradycje musicalowe, nie jest tak źle. Wiadomo, nie jesteśmy londyńskim West Endem ani nowojorskim Broadwayem, ale czy Teatr Roma, czy Teatr Muzyczny w Gdyni, mają na swoim koncie kilka udanych przedstawień. Współpracują z tymi teatrami reżyserzy z zagranicy. Przepływ informacji jest coraz większy, sporo osób interesuje się musicalami. W internecie to bardzo dobrze funkcjonuje, widać coraz większe zainteresowanie.

Wymienione przez Pana teatry są placówkami typowo muzycznymi, ale to prawda, że obserwuje się zainteresowanie tego typu rozrywką przez normalne teatry i tu mamy właśnie przykład Teatru Dramatycznego.

I to jest super. Ja gdybym miał iść spontanicznie do teatru i miałbym do wyboru musical i normalną typową sztukę, to skusiłbym się właśnie na musical, bo to odpręża. Do tego jak fajnie śpiewają i nikt nie fałszuje – wtedy relaks jest zapewniony. Zapraszamy do Teatru Dramatycznego, bo będzie ciekawie.

Jak się pracowało nad spektaklem?

Ciężko. Przez cztery miesiące bardzo ciężko pracowaliśmy. Dla mnie najtrudniejsze było noszenie szpilek. To ogromne wyzwanie dla mężczyzny. W przedstawieniu większość mężczyzn nosi szpilki. Długie buty i krótkie, ale na obcasie. Nie jest to łatwe. Fizycznie jest to bardzo wyczerpujące, ale mamy fantastyczną choreograf Paulinę Andrzejewską, która współpracuje z Teatrem Roma. Ona między innymi sprawiła, że nasze cielska (uśmiech Krzysztofa Szczepaniaka) świetnie się poruszają.

Należy Pan do grupy aktorów bardzo dobrze grających i śpiewających. Jest Pan obdarzony bardzo dobrym głosem, dlatego pewnie lubi Pan spektakle śpiewane?

Bardzo dziękuję za te słowa. Cieszę się, choć bardziej mi odpowiada piosenka aktorska, lepiej się w niej odnajduję. A w "Kinky Boots" mamy bardzo popowe śpiewanie, lekkie i przyjemne, wpadające w ucho. Taki z założenia jest musical, jak się z niego wychodzi trzeba nucić melodie, jak tego nie ma, to coś może być nie tak. Musieliśmy piosenki nieco przeprogramować, żebyśmy dali radę to zaśpiewać. W wersji broadwayowskiej te piosenki są bardzo wysoko zaśpiewane. Ale mogę spokojnie powiedzieć, że mamy dużo lepsze układy choreograficzne niż w oryginale. Na początku byliśmy przekonani, że to nie wyjdzie, ale tak nas nasza choreograf przygotowała, że efekt jest bardzo fajny.

Oryginał był waszym wzorem?

Tak, oglądaliśmy oryginalną wersję. Paulina Andrzejewska widziała musical parę lat temu na Broadwayu, potem o nim zapomniała, i ostatnio obejrzała go ponownie, a nasz dyrektor Tadeusz Słobodzianek wpadł na pomysł, że warto by to przełożyć na deski Teatru Dramatycznego. Nie mam pojęcia czy Cyndi Lauper wie, że jej musical jest grany w Warszawie. Bogaty w różnorodność muzyczną musical - są ballady, rock, pop, szybkie kawałki – jednym słowem fajne. Myślę, że jak ktoś przyjdzie, to się nie zawiedzie. Mamy świetny band, oprawa muzyczna jest bardzo dobra, pod kierownictwem Urszuli Borkowskiej. Dzieje się, oj dzieje. Zapraszam raz jeszcze.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

"Kinky Boots" wystawiono w porozumieniu z Music Theatre International (MTI), które zapewniło autoryzowane materiały do przedstawienia www.MTIShows.com. Prawa autorskie do "Kinky Boots" w Polsce reprezentuje Agencja ADiT.


Teatr Dramatyczny w Warszawie, "Kinky Boots", Krzysztof Szczepaniak
Musical oglądała Małgosia - 6 lipca
Najbliższe spektakle - 22, 23 i 24 września

wtorek, 20 czerwca 2017

Maksymilian Rogacki: Nie wyobrażam sobie życia bez teatru

Mąż, żona, on i ona. Miłosny czworokąt oszukujących i oszukiwanych, którzy sami zdradzając – szczerze się dziwią, że zostali zdradzeni. Wacław ma romans z Justyną. Justyna równolegle spotyka się z Alfredem. Alfred bywa częstym gościem u Elwiry. Elwira ukrywa podwójne życie przed Wacławem.
                                                  
                                               „Nie ludzie nami rządzą, lecz własne słabości”

                                                                          Alfred

Pikantna Fredrowska komedia „Mąż i żona” przeniesiona w barwne lata trzydzieste XX wieku. W czasy, kiedy kobiety stały się bardziej wyzwolone, zaczęły nosić spodnie, palić papierosy, pracować, czyli zarabiać pieniądze, a mężczyźni oszaleli na punkcie samochodów z silnikiem V8. Nocne lokale były pełne zakochanych, obok których nie było już przyzwoitek, a Hanka Ordonówna śpiewała o tym, jak miłość pięknie tłumaczy zdradę i kłamstwo, i grzech. Przenikliwość hrabiego Fredry w podglądaniu ludzi, którzy pędzą za rozkoszą nie ma sobie równych w literaturze, a młodzi aktorzy Teatru Polskiego w Warszawie znakomicie sztukę przenieśli na Scenę Główną. - Jak ktoś z widowni podczas premiery powiedział - „Jak za spektakl bierze się Jarosław Kilian – musi być sukces” i trudno się z tym nie zgodzić.



O najnowszej premierze Teatru Polskiego w Warszawie rozmawiamy z Maksymilianem Rogackim, wcielającym się w postać Wacława.

Hrabia Aleksander Fredro, Jarosław Kilian, Dorota Kołodyńska i Wasza niezwykle zgrana grupa aktorów, to powinien być sukces.

Dziękuję bardzo za te ciepłe słowa. Bardzo wierzymy, że tak właśnie będzie. Przyznam, że współpraca z wybitnymi twórcami – mam na myśli  Jarosława Kiliana, Dorotę  Kołodyńską, ale i Mirosława Poznańskiego, a także moje koleżanki i kolegów, którzy są po prostu wspaniali, to czysta przyjemność. Mam nadzieję, że efekty tej współpracy, że łzami śmiechu i wzruszenia, będą mogli państwo oglądać w Teatrze Polskim. 

Nie jest dziś łatwo zachować styl fredrowski, a jednocześnie tak zrobić spektakl, aby dotrzeć do jak najszerszej widowni, bo z pewnością chcecie przyciągnąć na sztukę widzów w różnym wieku. Jak to dobrze zrobić?

To jest ciekawe pytanie, trudne i proste zarazem. Wydaje mi się, że odpowiedź jest w gruncie rzeczy prosta. Jeżeli chce się jakąś prawdę odkryć w tekście, to zawsze będzie to współczesne, bez względu na to, czy będziemy chodzić po scenie w kontuszach, w surdutach, czy w jeansach. Reszta jest kwestią estetyki i pewnego stylu. Natomiast najważniejsze dla aktora jest poszukiwanie w tym wszystkim prawdy - w tekście, w myśli. Problemy nie zmieniają się z biegiem lat. Kwintesencją dobrej literatury jest to, że jest ona zawsze aktualna. Zmieniają się style mówienia, zmienia się słownictwo, czasem zmienia się wiersz, ale ludzie pozostają tacy sami ze swoimi problemami. Jest to troszkę smutne, troszkę śmieszne, ale tak już jest.

Miłosny czworokąt…nie za mocno przesadzone?

Świat przedstawiony przez Fredrę jest troszkę przerysowany, ale nie jestem przekonany, że jest to aż tak dalekie od rzeczywistości. Wręcz uważam, że taka sytuacja jest jak najbardziej prawdopodobna, ale cóż, taki jest świat i my tego nie zmienimy. Warto czasem przejrzeć się w lustrze, zajrzeć nieco głębiej w swoje wnętrze. Rządzą nami słabości – żądza i pycha, zawsze tak było. 

Ciekawy projekt reżysera, który umiejscowił akcję sztuki w Warszawie w chwili wybuchu II Wojny Światowej. 
Jest to bardzo ciekawy pomysł Jarosława Kiliana i jak się okazuje, ma to swój głęboki sens. To, co zawsze szanuję w pracy reżysera, to interpretacja tekstu sztuki. Sposób, w jaki interpretuje ten tekst Jarosław Kilian, jest w jakimś sensie adekwatny do teraźniejszości. Dodatkowo reżyser bierze pod uwagę nasze spostrzeżenia - i to także bardzo cenię i szanuję. Wydaje mi się, że umiejscowienie akcji w 1939 roku odkrywa w tekście Fredry nowe pokłady znaczeń.

Pozwolił Wam reżyser wykorzystać własne pomysły?

Oczywiście, współpraca z Jarosławem Kilianem polega też na tym, że on potrafi słuchać i rozmawiać. Dodam także, że zawsze jest to współpraca na najwyższym poziomie. Nigdy nie narzuca nam czegoś, czego byśmy nie zaakceptowali. Wspólnie tworzymy przedstawienie. Wszyscy czujemy się kreatorami spektaklu, i przez to bardziej jest on nasz. To jest bardzo cenne.

Gracie razem w teatrze od kilku lat. Dobrze się znacie, to też jest kluczem do stworzenia fajnego przedstawienia.  

W Teatrze Polskim pracuję od 2007 roku. Dyrektor Andrzej Seweryn sześć lat temu zaczął budować zespół aktorski i efekty widzimy dziś. Budowa Zespołu jest procesem trudnym i złożonym, ale także niezwykle cennym. Najlepsze Zespoły tworzą się po kilku, kilkunastu latach. Na pewno ma to niebagatelny wpływ na jakość tworzonych przez nas przedstawień.



Jakie wartości daje teatr w tych trudnych dla tej instytucji czasach?  
Dla mnie teatr jest taką wartością artystyczną, której nie sposób znaleźć gdzie indziej. Na pewno nigdy z tego nie zrezygnuję. Wyobraźnia, której można używać w teatrze, którą można budować w teatrze nie ma sobie równych, oczywiście z całą miłością do kina. Natomiast ta teatralna jest inna i cudowna w swojej prostocie. Myślę, że teatr trzeba kochać. Każdy spektakl jest inny, każdy spektakl jest świętem. Istnieje także specyficzny kontakt między widzem, a aktorem. Teatr to jest to, co się dzieje tu i teraz – wspaniałe doświadczenie. 

Dobrze się Pan czuje w klasyce.

Profil naszego teatru jest głównie nastawiony na klasykę, ale w naszym repertuarze można znaleźć też i spektakle, których interpretacja tej klasyki jest bardziej współczesna. Najlepszym przykładem jest inscenizacja sztuki „Szkoda, że jest nierządnicą” pióra Johna Forda w reżyserii Dana Jemmetta. Tekst napisany w czasach młodości Szekspira, w czasach teatru elżbietańskiego, a przeniesiony przez reżysera na czasy współczesne. Odpowiadając na Pani pytanie: tak, bardzo dobrze czuję się w klasyce i uważam, że dobrze zrobionej klasyki brakuje dziś w Polsce.

Nie jest dziś łatwo zrealizować ciekawą inscenizację Fredry. Nie ma co daleko szukać. Spektakl „Dożywocie” nie do końca trafił do publiczności. Po krótkim graniu pożegnano się już z tytułem.

To prawda. Z tym sukcesem to nie jest prosta sprawa. Przy "Mężu i żonie", jak zawsze, pracowaliśmy nad tym, żeby się udało. Myślę, że jesteśmy na bardzo dobrej drodze, żeby przedstawienie dotarło do wielu i zadowoliło różne gusta. I żebyśmy grali je długo. Bardzo na to liczymy i zapraszamy do Teatru Polskiego już w nowym sezonie. 

Rozmawiała Małgosia

Aleksander Fredro "Mąż i żona", Teatr Polski w Warszawie, Maksymilian Rogacki, foto Magda Hueckel.
Na zdjęciach Piotr Bajtlik i Maksymilian Rogacki.

Oglądała 18 maja - Małgosia
Najbliższe spektakle - 13, 14, 16, 17 września

piątek, 2 czerwca 2017

Młodzi widzowie w teatrze

Ogólnie jestem za. Ale z paroma zastrzeżeniami.

Do napisania tego wpisu skłoniła mnie historia, która niedawno przydarzyła mi się przy oglądaniu "Jeziora Łabędziego" w Teatrze Wielkim w Warszawie (niestety nieodosobniona). Na niezajętych wcześniej miejscach w pierwszym rzędzie parteru, tuż koło mnie, pojawiła się w przerwie młoda rodzina: rodzice z dwoma kilkuletnimi córkami. Tuż przed rozpoczęciem drugiego aktu przyszli inni widzowie, z biletami na dwa z tych miejsc i rodzina musiała na szybko się podzielić. Na dole został ojciec z młodszą (maksymalnie pięcioletnią) córką. Mama ze starszą córką udała się na balkon/do amfiteatru. Podział okazał się (delikatnie mówiąc) nienajszczęśliwszy. Zaraz po rozpoczęciu aktu dziewczynka wyznała scenicznym szeptem tacie "Nudzę się..." i odtąd regularnie temu poczuciu dawała wyraz. Na zmianę z "Chcę do mamy". Drugi akt Jeziora, najdłuższy z całości (godzinny), pełen nastrojowej muzyki i zespołowych scen w bieli, stracił większość swojej magii. Na trzeci akt rodzice na szczęście zamienili się córkami i końcówkę oglądałam już z uwagą skupioną na scenie.

A można było uniknąć takiej sytuacji. Po pierwsze, dobrać przedstawienie stosownie do wieku i obycia teatralnego dzieci. "Dziadek do orzechów", któreś z przedstawień w południe, byłby dużo lepszym punktem startu. Jeśli dzieci już Dziadka widziały, to może warto pomyśleć o pozostałych propozycjach Teatru Wielkiego skierowanych specjalnie do dzieci? Są abonamenty edukacyjne 5+ i 10+, na pewno bardziej dostosowane do wrażliwości małego widza niż balet o zdradzie, despotycznym ojcu i miotaniu się pomiędzy kochanką i ukochaną kobietą... Jeśli rodzice czuli, że mimo wszystko muszą iść z dziećmi na Jezioro Łabędzie, powinni kupić miejsca koło siebie (podejrzewam, że na miejscach, z których przyszli, tak było, ale ulegli pokusie oglądania spektaklu z pierwszego rzędu), a nie skazywać innych widzów na dziecięcy (pełen pretensji o nudę i chwilowy brak mamy) szczebiot w tle.

Pierwszy rząd parteru to zdecydowanie nie jest dobre miejsce dla niedużych dzieci. Wprawdzie teatr dysponuje poduszkami (dostępnymi w szatni), które podwyższają trochę dziecku punkt widzenia, ale i tak nie ma stamtąd naprawdę dobrej widoczności, sceny zbiorowe wyglądają mniej efektownie niż z amfiteatru lub któregoś balkonu i są jeszcze inne niedogodności. Pierwszy rząd odziera oglądanie baletu z romantyzmu. Słychać stukot baletek, widać mocny makijaż artystów, czasem słychać wyrazy emocji dyrygenta mocno przeżywającego swoją pracę, a aktorstwo obliczone na widoczność z najdalszych zakątków widowni jest niejednokrotnie mocno przerysowane. Niektórzy dorośli celowo omijają ten rząd (nie jest on zresztą najdroższą miejscówką na widowni (to dopiero IV strefa, czyli są trzy lepsze).

Wiem, rozumiem, że rodzice mają ambicje, by wychować dzieci na kulturalnych ludzi, uczestniczących w koncertach i spektaklach regularnie i z przyjemnością. Ale tego nie uzyskuje się, zabierając dzieci na to, co chcą oglądać rodzice. Trzeba zaczynać od prostszego repertuaru, zwłaszcza gdy edukacja zaczyna się jeszcze w wieku przedszkolnym. Zachęcam rodziców do przeglądania oferty skierowanej do maluchów. Na takich koncertach udzielanie dzieciom pouczeń półgłosem uchodzi i jest naturalne. Inni widzowie rozumieją, że gdzieś trzeba tego obycia nabrać. Filharmonia prowadzi od lat cykle koncertów dla dzieci, obecnie to kilka różnych abonamentów, już od grupy wiekowej 3-6 lat, Teatr Wielki ma dwa abonamenty dla dzieci (wspomniane wcześniej), także w innych teatrach trafiają się przedstawienia dla najmłodszych (popatrzcie choćby na repertuar Syreny). Są też teatry dla dzieci (Baj, Lalka, Guliwer...). Oprócz placówek typowo teatralnych są też inne miejsca godne uwagi. Widzieliście projekt "Smykofonia"? Unikajcie na początku przedstawień z przerwą (także tych skierowanych do dzieci), bo u początkujących melomanów/teatromanów koncentracja po przerwie staje się praktycznie niemożliwa. Gdy już zaczniecie bywać na przedstawieniach z przerwą (koncerty w filharmonii przewidują takową), pamiętajcie o zabraniu batonika/jabłka i czegoś do picia (lub przygotujcie się na stosowny wydatek w bufecie teatralnym). Zachęćcie w przerwie pełne energii dzieci, by trochę pobiegały, poszalały, będzie im łatwiej siedzieć. I wstąpcie z nimi w przerwie do toalety, to też będzie sprzyjało koncentracji w drugiej części spektaklu/koncertu. Aż pewnego dnia, gdy wbiegniecie do gmachu filharmonii w ostatniej chwili i nerwowo zaczniecie zdejmować z dzieci czapki, usłyszycie uspokajające "Jeszcze mamy czas, przecież to dopiero drugi dzwonek". Cóż, wychowanie bywalca wymaga trochę wysiłku, ale daje dużo satysfakcji.

Czego życzy Wam z całego serca Maria.

czwartek, 1 czerwca 2017

Vladimir Yaroshenko: Taniec był moim przeznaczeniem

Olga i Vladimir Yaroshenko – małżeństwo, które połączyła wspólna pasja – miłość do tańca. Mija dziesięć lat ich pracy w Polskim Balecie Narodowym w Teatrze Wielkim w Warszawie. Vladimir Yaroshenko to największa gwiazda, pierwszy solista Narodowej Sceny. - Jak tylko poznałam Wołodię, wiedziałam, że będzie znakomitym tancerzem. Jego talent był widoczny od najmłodszych lat – mówi o mężu Olga.

Vladimir Yaroshenko – pierwszy solista Polskiego Baletu Narodowego w Warszawie urodził się w Sławiańsku nad Kubaniem w Rosji. W 2003 roku ukończył Krasnodarską Szkołę Baletową i w tym samym roku został solistą Krasnodarskiego Teatru Baletu Jurija Grigorowicza. Pierwszym solistą został trzy lata później. W 2007 roku ukończył Państwowy Krasnodarski Uniwersytet Kultury i Sztuki. To był ostatni okres jego zawodowej pracy w kraju rodzinnym. Jako bardzo młody tancerz miał swoje marzenia – z żoną Olgą pragnęli wyjechać z Krasnodaru, aby w nowym dla nich otoczeniu i miejscu doskonalić umiejętności baletowe, tańczyć i dawać radość widzom i również sobie. Jego wielki talent nie raz już został doceniony – między innymi w 2016 roku został uhonorowany Brązowym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Występy Vladimira Yaroshenko oklaskiwane są na całym świecie, a w naszej stolicy jest jednym z ulubieńców warszawskiej publiczności.

Zabierzemy teraz naszych czytelników w świat tancerzy baletowych, który nie jest przecież tak znany jak świat innych przedstawicieli kultury. Polska widownia baletowa nie jest duża, a przy rosyjskiej publiczności to przysłowiowa „kropla w morzu”. Jednak poprzez tak znakomitych tancerzy jak właśnie Vladimir Yaroshenko – ta widownia z każdym rokiem się powiększa. Świat baletu jest piękny, jest romantyczny i jak trzeba drapieżny i tak wspaniale oddaje uczucia i emocje, dowodząc, że słowa są zbędne.

Vladimir od najmłodszych lat pokochał taniec. - W mojej rodzinie nie było ani tancerzy, ani sportowców, ale ja od małego przejawiałem zamiłowania w kierunku tańca, również śpiewałem. Nie mogłem usiedzieć spokojnie, zawsze coś nuciłem i podskakiwałem, byłem takim roztańczonym dzieckiem – rozpoczyna swoją opowieść Vladimir Yaroshenko. - Mama zapisała mnie do szkoły muzycznej, a moje pierwsze tańce to były ludowe. Rosjanie są niezwykle muzykalni. Mamy duży kraj, jest w czym wybierać, dlatego też jest olbrzymia konkurencja i nie jest łatwo się przebić, z tego też powodu wyjeżdżamy i tańczymy na całym świecie.

- Szkół baletowych w Rosji jest chyba porównywalna ilość co w Polsce, ale mamy bardzo dobrych pedagogów, wykładowców, wspaniałą tradycję i zdecydowanie więcej ludzi do nauki. Do szkół zgłasza się duża ilość dzieci, a wiadomo, że wszyscy nie zostaną przyjęci. Nabór jest prowadzony od małego, ale odsiew jest ogromny. Konkurencja istnieje od samego początku, a przez to poziom też jest niezwykle wysoki. To prawda, że tancerzami możemy obdarować cały świat – mówi Olga Yaroshenko.

- Miałem 11 lat jak zrozumiałem, że balet będzie moim życiem, pasją i jest moim powołaniem. Pojechałem na obóz z zespołem ludowym, w którym tańczyłem w szkole muzycznej. Na tym samym obozie wypoczywały dzieci ze szkoły baletowej. Odbywały się lekcje pokazowe, różne ćwiczenia. Bardzo mi się to wszystko spodobało. Wróciłem do domu i powiedziałem, że bardzo bym chciał iść do szkoły baletowej. Tylko cały czas jeszcze preferowałem kierunek tańca ludowego, a o klasyce wtedy nie myślałem. Jednak tak się złożyło, że w moim roczniku na ten kierunek byłem jedynym chłopcem. Podczas przyjmowania mnie do szkoły powiedziano mi, żebym przez rok spróbował sił na kierunku klasycznym, a potem zobaczymy.
I chyba dobrze się stało?
- Chyba tak, opatrzność nade mną czuwała, a los tak pokierował i zostałem na kierunku klasycznym w szkole baletowej w Krasnodarze. Z Olgą poznaliśmy się już na egzaminach, ale tak jak razem wspominamy tamten czas, to nie pamiętamy się z tego pierwszego okresu.

- Jednak po kilku miesiącach już razem tańczyliśmy – wspomina Olga. – Szkoła baletowa w Rosji trwa osiem lat, w Warszawie dzieci chodzą o rok dłużej. W tym roku krasnodarska szkoła obchodzi 25-lecie istnienia, ale nawet jubileusz nie sprawia, że warunki bytowe będą lepsze. Nie było nam lekko, gdyż szkoła nie ma jednego budynku, tylko dzieci muszą podróżować po całym mieście, jeżdżąc na różne zajęcia. Rano mieliśmy zajęcia z baletu w Pałacu Kultury, który należał do szkoły, po nich mieliśmy lekcje ogólne, ponownie zajęcia baletowe, a wieczorem praktyki w teatrze. Dla dzieci to nie jest łatwe, szybko trzeba stawać się w miarę samodzielnym – mówią nam Olga z Vladimirem.

Krasnodarska Szkoła Baletowa jest szkołą młodą z mniejszymi tradycjami niż te najbardziej znane z największych miast Rosji. – Te najlepsze i najbardziej znane to szkoła z Moskwy, Sankt Petersburga, Permu, Nowosybirska i Woroneża. My pochodzimy z mniejszego miasta. Krasnodar jest w miarę duży, ale to nie stolica, ale też mieliśmy szczęście, że się do niej dostaliśmy. Oczywiście nie wiadomo co by było, gdybyśmy pojechali na egzaminy do tych największych szkół. Może trochę na tym straciliśmy, ale ryzyko mogłoby być takie, że moglibyśmy nie zostać przyjęci, albo by nas przyjęto, ale na przykład byśmy się gdzieś po drodze zagubili na tle innych tancerzy. Tego nie wiemy – mówi Olga. – Dziś, z perspektywy czasu, jestem pewna, że Vladimir by sobie na pewno poradził, z takim talentem i pracowitością spokojnie dałby radę. – Los chciał inaczej i może dobrze się stało, bo jesteśmy razem – dodał Vladimir.

Pierwsze przedstawienia, w których się występuje, pamięta się dobrze. To pierwsze baletowe kroki w dorosłe życie. – Tak, to był balet dziecięcy "Czipollino", do którego muzykę napisał Karen Chaczaturian. Jest to balet według „Opowieści o Cebulku" Gianniego Rodari. To cudowna rosyjska bajka animowana. Tańczyłem razem z profesjonalnymi tancerzami, więc to też było niezapomniane przeżycie. Balet szkolno-artystyczny w teatrze dla zgromadzonej widowni, z rodzicami, prawdziwe widowisko, super doświadczenie dla 14-latka. Mam to nagranie, niesamowita pamiątka – uśmiecha się Vladimir wspominając tamten czas. – A jeżeli chodzi o nerwy towarzyszące występowi, to wydaje mi się, że jako dziecko mniej się denerwowałem. Teraz, jak już się jest dorosłym, świadomym wszystkiego, to nerwy są większe.
– Ja bym powiedziała, że mój mąż wcale się nie denerwuje. Widziałam bardziej stresujących się tancerzy. On jest oazą spokoju – śmieje się Olga.
…No może tak…, ale emocje zawsze jakieś są. Żona dobrze mnie zna, ja mało co po sobie pokazuję – mówi. – Znam Go dobrze, ale to prawda, że emocje trzyma w sobie, w środku, trudno poznać, czy się denerwuje czy nie, ale to mu wychodzi na dobre. Jest wielu tancerzy, którzy energię oddają na stres, a jak przychodzi do wejścia na scenę i zatańczenia – wtedy tej energii brakuje. Natomiast Wołodia całą energię oddaje na scenie, nie marnuje jej, całe swoje emocje przekazuje widowni i to jest wielki dar – chwali męża Olga. Widać, jaka jest z niego dumna.

Tancerze, tak jak i inni ludzie sceny mają swoje przyzwyczajenia, przesądy, co robić przed premierą, czy przed każdym spektaklem. – Słyszałem, że artyści mają pewne swoje tradycje przed ważnym wydarzeniem. Dla mnie czymś takim ważnym jest sen. Nieważne, czy to jest premiera, czy normalny spektakl, bo przed każdym tak samo trzeba się skupić, wyciszyć, każdy jest ważny. Nie zawsze można zasnąć, ale lubię spać, i sen bardzo mi pomaga. Ja też przeżywam, też mam nerwy. W czasie snu umysł odpoczywa, a to jest najlepszym lekarstwem na wszystko. Oczywiście, nie zawsze się to udaje, ale wypoczynek jest ważny. Innych przyzwyczajeń raczej nie mam – zwierza się nam Vladimir. – To ja dodam, że mąż bardzo lubi też w wolnym czasie majsterkować, to taka „złota rączka”, prace domowe też na niego działają pozytywnie – mówi Olga.

Pierwszy zawodowy angaż Vladimir Yaroshenko podpisał w 2003 roku w Krasnodarskim Teatrze Baletu Jurija Grigorowicza w Krasnodarze. – Było to od razu po skończeniu szkoły – wspomina tancerz.
- Na papierku był to rok 2003, ale już od dwóch lat tańczyłem i wyjeżdżałem za granicę z zespołem. Pierwsze podróże baletowe – Japonia i Stany Zjednoczone, to był rok 2001. Nabierałem doświadczenia, chłonąłem wiedzę i szlifowałem technikę. Już wtedy myśleliśmy z Olgą o wyjeździe z naszego miasta. Los i przypadek poprowadził nas do Polski. Marzyło nam się coś nowego, gdyż krasnodarski teatr uczył nas tylko klasyki. Wiedzieliśmy, że to jest za mało, chcieliśmy czegoś więcej. Poza tym w Krasnodarze tańczyliśmy od małego. Nic poza tym miastem nie widzieliśmy. Nie mieliśmy dostępu do internetu, nie wiedzieliśmy co się w świecie dzieje – mówi Vladimir. – Międzynarodowy Konkurs w Soczi, w którym zatańczyliśmy uświadomił nam, że czas na zmiany. Mimo, że tam nie było jakoś bardzo międzynarodowo, ale potwierdziły się nasze myśli, że trzeba wyjechać, aby się dalej rozwijać. Zobaczyliśmy, że nasz poziom nie jest światowy. O Moskwie i Sankt Petersburgu nie myśleliśmy, nie wierzyliśmy do końca w swoje siły, że możemy tam się dostać. Nie mieliśmy racji, bo nasi koledzy pojechali i dostali się. Tak nas wychowano, że jesteśmy z mniejszego miasta to już raczej nam się nie uda, bo mniej umiemy – dodaje.

Teatr Muzyczny w Lublinie był Waszym pierwszym przystankiem w Polsce. – Tak, w Lublinie spędziliśmy pół sezonu, czyli sześć miesięcy, był rok 2007. Znajomy pedagog zbierał tancerzy i chciał stworzyć młody zespół taneczny właśnie w Lublinie. Jednak po dość krótkim czasie pracy w tym teatrze zrozumieliśmy, że to też nie jest to co byśmy chcieli robić, że poziom jest za słaby – stwierdza Vladimir.
- Tradycja baletu w Polsce nie jest taka dobra. Ciężko jest przełamać myślenie ludzi i podejście do wielu spraw. Zwątpiliśmy lekko w ideę, w prezentowany poziom. Nasze umiejętności i podejście do pracy było zdecydowanie na wyższym poziomie. To był taniec w zespole muzycznym, a nam chodziło o prawdziwy zespół baletowy. Dlatego decyzja mogła być tylko jedna. Jedziemy do Warszawy – mówią Olga i Vladimir.

- Bardzo miło wspominamy nasze przyjęcie w stolicy. Do zespołu przyjęto nas od razu. Przyjmowała nas dyrektor Jolanta Rybarska. Pomogła nam się zadomowić, załatwić mieszkanie, od razu poczuliśmy się dobrze. Potem był okres przejściowy, pracował z nami dyrektor Emil Wesołowski, a od sezonu 2008/09 już dyrektorem został Krzysztof Pastor. W latach 2007-2009 tańczyłem jako koryfej, od 2009 byłem solistą, a rok później już zostałem pierwszym solistą - wspomina Vladimir.

Polski Balet Narodowy za dyrekcji Krzysztofa Pastora bardzo się rozwinął, zyskał ogromną sławę, jest zapraszany na występy na całym świecie. Mamy znakomitych tancerzy. – Bardzo się z tego cieszymy. Wszyscy ciężko pracujemy, dlatego wysokie oceny, docenianie pracy jaką wykonujemy dodatkowo nas motywują do jeszcze większego wysiłku – mówi pierwszy solista.

Polski Balet Narodowy nie tak dawno gościnnie wystąpił ze spektaklem „Burza” według sztuki Williama Szekspira w Rosji. Telewizja rosyjska uznała „Burzę” za najbardziej oczekiwany spektakl Międzynarodowego Festiwalu Baletowego Dance Open w Sankt Petersburgu. Fotograficy podglądali naszych tancerzy od samych prób, a wyrazom uznania na scenie i poza nią, już po występie, nie było końca. – Takie zdania i opinie bardzo cieszą, zwłaszcza od rosyjskiej niezwykle konserwatywnej publiczności, którą zadowolić nie jest łatwo – mówi Olga i Vladimir. – Nad każdą nowością muszą pomyśleć, przetrawić ją, nim wydadzą opinię. Zachwytów od razu nie ma, to pewne, nie są tacy szybcy w chwaleniu – śmieje się Olga. – Zdecydowanie łatwiej odnieść sukces jak się do Rosji przyjedzie z klasyką, a „Burza” jest w gatunku neoklasyki. Z tego też względu dobre opinie są dla nas bardzo cenne – podkreśla Vladimir.

- Ja bym jeszcze chciała podkreślić rolę polskich tancerzy, tych starszych i tych młodszych, którzy są w zespole. Nie można tego nie doceniać, tego co robili i co robią. To nie tylko tancerze zza granicy świadczą o sile Polskiego Baletu Narodowego. Starsi zawsze wspominają dawne czasy, lata najfajniejsze dla każdego, bo swojej młodości, że też dużo się działo i było bardzo dużo spektakli. Wszyscy byli ogromnie zaangażowani w to co robią. Nam się też wydaje, że jak przyjechaliśmy z Lublina do Warszawy, to było w repertuarze więcej pozycji baletowych. Aktualnie nam się wydaje, że jest za mało przedstawień. Może to jest taki niedosyt artystyczny, że chciałoby się więcej – mówi Olga.
Trudno jednak nie zauważyć, że popularność baletu rośnie z roku na rok. Bilety znikają z kas jak przysłowiowe ciepłe bułeczki.
– Jak najbardziej. Bardzo nas to cieszy. Trzeba też pamiętać, że dzielimy scenę z Operą, więc ta popularność jest podzielona i nie wiadomo jakby było gdybyśmy byli sami, ale mamy swoją widownię i to nas niezwykle cieszy. Należy również podkreślić, że widownia w Polsce nie ma takiej tradycji kultury oglądania baletu jak w Rosji. Wokół jest wiele atrakcji, kino, teatr, koncerty. W Rosji od najmłodszych lat jest tradycja oglądania baletu. Po prostu trzeba iść na balet, a w Polsce wiele osób nigdy w życiu nie było na balecie. Od najmłodszych lat trzeba zarażać, uczyć takiej myśli, aby chodzenie na balet było czymś normalnym, codziennym, a za to już odpowiadają rodzice i też szkoła. Powinno się dzieci prowadzić na balet, a z mniejszych miejscowości przywozić na spektakle. Zaczynać od „Dziadka do orzechów”, to przepiękny balet, na którym dzieci się nie będą nudzić i stopniowo podnosić poziom baletowej poprzeczki – z zapałem mówi Vladimir. – Do tego przydałaby się współpraca szkół z teatrem, to by pomogło, a my moglibyśmy więcej grać tych dodatkowych spektakli w godzinach południowych – dodaje.


Aktor teatralny ma marzenie, aby zagrać Hamleta, aktorka marzy o roli Lady Makbet.
- Ja też mam takie swoje marzenie, chciałbym zatańczyć Spartakusa. Miałem niespełna 21 lat jak wyjeżdżałem z Krasnodaru do Polski, mimo, że zatańczyłem prawie wszystko jako solista z repertuaru klasycznego, to jeszcze coś pozostało. To są takie marzenia z lat dziecięcych, a cudowna, przejmująca muzyka Arama Chaczaturiana (brat Karena) właśnie do „Spartakusa” jest we mnie i pozostanie. Jak się jej słucha, to po prostu aż chce się tańczyć – słychać rozmarzenie w głosie Vladimira. – Cieszę się, że tuż przed wyjazdem z Rosji udało mi się zatańczyć Iwana Groźnego, ten balet też zapadł mi w serce od najmłodszych lat. Mam też sentyment do „Snu nocy letniej”. W tym balecie w Warszawie wcielam się w dwie postaci – Tezeusza i Oberona, jedna jest postacią ludzką, a druga siłą nadprzyrodzoną i to jest fajnym wyzwaniem dla tancerza. Do moich ulubionych należą też role szlachcica Petruchia w „Poskromieniu złośnicy” oraz Basilia w „Don Kichocie”. Są to role bardzo charakterystyczne, a ja takie lubię – zdradza nam pierwszy solista.
- Vladimir woli role charakterystyczne-aktorskie, romantyczne, w których o wiele trudniej jest przekazać emocje, ale w rolach drapieżnych też się bardzo dobrze sprawdza. Dla niego im trudniej tym lepiej – śmieje się Olga. – Mój mąż sam siebie nie pochwali, a ja jak najbardziej. Jednak bym podkreśliła, że Vladimir lubi każdą rolę, którą tańczy. Tak naprawdę nie ma ról ulubionych. Mogą być tylko te bardziej ulubione w danym momencie, a tak to się to ciągle zmienia – dodaje Olga.

Olga i Vladimir 10 lat mieszkają w Warszawie. – Czujemy się już jak warszawiacy, tu jest nasz dom. Mamy swoje ulubione miejsca, między innymi należą do nich Stare Miasto i Lasek Młociński, bardzo chętnie wybieramy się też na Koncerty Chopinowskie do Łazienek Królewskich – uśmiecha się Vladimir. – Tu się urodziły nasze dzieci, my znaleźliśmy pracę, którą kochamy, która jest naszą pasją. Synek chodzi do szkoły sportowej, ale nie chcieliśmy, aby poszedł w ślady rodziców. Na razie wybrał pływanie. Wiemy jak ciężkim zawodem jest balet, jak wiele trzeba dla niego poświęcić – dodaje. – Od małego tak pracujemy i rozmawiamy z dziećmi, aby im balet wybić z głowy. Oczywiście chodzą z nami na spektakle, oglądają, czasami są na naszych próbach, ale to jest co innego, a co innego zawodowo się tym zajmować – mówi Olga.

Jednak nie jest łatwo żyć z dala od rodziny.
– To był nasz świadomy wybór, którego nie żałujemy. Tęsknota jest oczywiście, ale za ludźmi, za rodziną, za przyjaciółmi, ale nie za krajem. Już niedługo urlop, półtora miesiąca wolnego, wtedy mamy całkowity odpoczynek – mówi Vladimir. - Możemy coś więcej zjeść, to na co mamy ochotę, co lubimy, a rodzina zawsze o to zadba, nie jest lekko, brzuszki są pełne, więc nawet na jakiś ruch brakuje ochoty – śmieje się Olga. – Dlatego po tym okresie leniuchowania niezwykle chętnie wracamy do pracy, do nowych wyzwań – kończy naszą rozmowę Vladimir.

Vladimir Yaroshenko jest gwiazdą Polskiego Baletu Narodowego, ale zupełnie nie przypomina gwiazd, do jakich w większości przyzwyczaiły nas współczesne realia. Ujęła mnie Jego niezwykła skromność, pokora do życia i pracy, a także nieśmiałość. Vladimir ma swój świat, w którym czuje się najlepiej, w którym jest bezpieczny. Balet i rodzina to Jego oaza. Na scenie jest królem, pewnym siebie tancerzem, pewnym swoich wartości, tego co potrafi i co chce przekazać widowni. Idealna sylwetka tancerza „noble”. Znakomita technika, lekkość tańca, dopracowany każdy detal, każdy ruch i gest czemuś służy, wszystko wykonane w sposób niezwykle naturalny. Na scenie przykuwa uwagę widza od pierwszego pojawienia się na niej. Wystarczy, że zejdzie ze sceny, gdy kurtyna opadnie – od razu widzimy inne oblicze pierwszego solisty. Nie mówi za dużo, tyle ile potrzeba, to żona Olga jest „mózgiem” rodziny. I w tym miejscu przychodzą mi na myśl słowa naszego wielkiego aktora, niezapomnianego Gustawa Holoubka – „Człowiek wielki to człowiek skromny, a za niego mówi Jego praca i to co po nim zostanie, a nie słowa”.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Zdjęcia: 1. Don Kichot, Ewa Krasucka, 2. Olga i Vladimir Yaroshenko, Piotr Leczkowski, 3. Iwan Groźny, Tatiana Zubkova, 4. Sen Nocy Letniej, Ewa Krasucka.