czwartek, 10 sierpnia 2017

Ania na nowo odczytana

Wiosną w ofercie Netflixa pojawił się serial na motywach "Ani z Zielonego Wzgórza". Nie jest to wierna ekranizacja książki, a raczej adaptacja części wątków z dodanymi pomysłami fabularnymi. Dla wszystkich fanów serii książkowej - pozycja obowiązkowa.

(uwaga: wpis zawiera mnóstwo spojlerów)

Seria książek L.M. Montgomery o Ani była jedną z moich ulubionych lektur dzieciństwa. Pierwsze pięć tomów (do "Wymarzonego domu Ani" włącznie) czytałam przez wiele lat właściwie na okrągło, z krótkimi przerwami. Pewnie, gdyby ktoś wtedy zorganizował teleturniej ze znajomości tych kilku książek, to miałabym szanse co najmniej na finał ;) Teraz czytam serię o Ani raz na parę lat, chętniej za to sięgnęłam do książek o autorce i jej dzienników. Moja wizja świata Ani jest od dość dawna odległa od tej cukierkowej opowieści z Megan Follows w roli tytułowej, która powstała w latach 80. Megan zdecydowanie nie była moją Anią, a cały serial irytował mnie zamiast cieszyć.

Jak łatwo się domyślić, informację o serialu Netflixa, zmieniającym historię Ani w wielu wątkach i raczej mrocznym, przyjęłam z dużym zainteresowaniem. Gdy nadarzyła się okazja obejrzenia, od razu zasiadłam i pochłonęłam siedem odcinków w trzy dni. I co? Jestem na tak. Mimo że zmieniono te historie, które znam na pamięć, mimo że pierwsza sukienka z bufami była niebieska a nie brązowa ;) Jeśli tylko powstanie drugi sezon serialu, obejrzę go niezwłocznie.

Ania w nowej wersji jest niemal dokładnie taka, jaką ją sobie wyobrażałam przez lata lektury. Nieładny chudzielec z dużymi oczami i rudymi warkoczami (trochę lichymi, co odstaje od opisu L.M. Montgomery, podkreślającej gęstość Aniowej czupryny). Jest egzaltowana i bardzo sympatyczna, a w czasie, który obejmują odcinki sezonu, nabiera stopniowo ogłady. Pozostałe postaci też doskonale obsadzono. Kostyczna Maryla mięknie od czasu do czasu, a jej kontrast wizualny z przysadzistą panią Linde jest znakomity. Mateusz wprawdzie nie ma brody, ale jego wrażliwość i bezradność w sprawach praktycznych są pięknie odegrane. Gilbert jest taki jaki powinien być: ładny chłopiec o miłym usposobieniu. Interesujące jest dodanie Billy'emu Andrewsowi charakteru dyżurnego gnębiciela słabszych - ciekawe, czy w serialu dorosły Billy też oświadczy się Ani (o ile powstaną kolejne odcinki)...

Psychologia postaci jest interesująco pogłębiona przez dodanie wątków. Dowiadujemy się więcej o przemocy (fizycznej i psychicznej), której doznała Ania. Podobne historie słyszy się dziś, podobnie bywało w sierocińcach tuż po wojnie, niewątpliwie nie lepiej było pod koniec XIX wieku. W książce trudy sierocego życia przed przybyciem na Zielone Wzgórze pojawiły się w tle (pamiętacie rozmowę Ani z Marylą, gdy wybierały się do pani Spencer, aby wyjaśnić pomyłkę?), w serialu pokazane są wprost, w formie retrospekcji wpływających na zachowania Ani w Avonlea. Samotne życie rodzeństwa Cuthbertów też zostało obudowane wątkami pokazującymi, że niekoniecznie to był ich niezależny wybór.

W serialu dodano wiele wątków/scen/dialogów o wyraźnie feministycznym podtekście. Ciekawy zabieg, w delikatny sposób podważający pozorną doskonałość świata stworzonego przez L.M. Montgomery. Takie podejście zachęca do krytycznego poznawania świata Ani i być może będzie pomocne w odbiorze historii przez nowe pokolenie widzów. Zobaczymy.

Dla niezdecydowanych, czy warto oglądać, dodam na zachętę, że Wyspa Księcia Edwarda jest w serialu pokazana pięknie, ale bez przesłodzenia, podobnie kostiumy cieszą oczy. Kolorystyka całości jest w klimatach bliskich kadrom "Szeregowca Ryana" lub filmów Tima Burtona, a czołówka w stylu "Alicji w krainie czarów" dodatkowo pogłębia umowność konwencji.

Serial oglądała i poleca Maria

Mateusz Łapka: „Pragniemy dotrzeć do widza myślącego”

„Kandyd, czyli optymizm” – to filozoficzna powiastka napisana przez Voltaire’a, w przekładzie Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Na potrzeby premiery w Teatrze Ateneum opracował ją Maciej Wojtyszko i Krzysztof Orzechowski. Muzykę do spektaklu napisał Jerzy Derfel. Historia przedstawia losy młodego mężczyzny, obdarowanego przez los „charakterem najłagodniejszym na świecie”, wychowanym w „raju na ziemi”, który na skutek różnych nieszczęśliwych wydarzeń zostaje z tego raju wygnany i skazany na tułaczkę po świecie. „Kandyd, czyli optymizm” był ostatnią premierą minionego sezonu w Teatrze Ateneum w Warszawie.


O przedstawieniu, jego realizacji i przesłaniu rozmawiamy z jednym z odtwórców roli w spektaklu - Mateuszem Łapką.
To, co chcieliśmy przedstawić, to historia chłopaka, który wybiera się w podróż po świecie. Dokładniej mówiąc, zostaje do tego zmuszony. Nasz bohater poszukuje najlepszego miejsca do życia, raju na ziemi. Okazuje się, że nigdzie nie może takiego idealnego miejsca znaleźć. Wszędzie coś mu nie odpowiada, coś jest nie tak. Zadaje sobie pytania, gdzie ono jest, i czy w ogóle istnieje? Już kiedyś żył w utopijnej przestrzeni, ale nie może jej ponownie odnaleźć. Spektakl grany jest w dość zabawny i lekki sposób, natomiast poruszamy w nim ważny temat. Wszystkie teksty piosenek są napisane od nowa, i dlatego są bardzo aktualne. Opowiadają o tym, co dzieje się wokół nas, na co dzień, lecz nie mówią o tym wprost. Myślę, że każdy znajdzie w tej propozycji repertuarowej coś dla siebie. Jednych przyciągnie lekka forma spektaklu, a drugich przyciągnie to, o czym chcemy przez tę formę opowiedzieć, a mianowicie, o tym co kryje się pod tekstem sztuki, a to moim zdaniem jest najważniejsze - mówi w rozmowie z nami aktor Teatru Ateneum Mateusz Łapka.

Satyra… coś na pograniczu absurdu, czy rzeczywistość?

Według mnie to się sprytnie miesza. Są sceny bardzo zbliżone do naszego codziennego, rzeczywistego świata. Inne są natomiast nierealne, są wytworami naszej wyobraźni. Moim zdaniem całość świetnie się uzupełnia.

Chyba fajnie się Wam nad tym pracowało? Emanujecie ciepłem, taką jednością, a tego dawno w teatrze się nie widziało.

Uważam, że to była trudna praca - potrzebna, rzetelna, przyjemna – oby owocna. Wymagała jednak od nas czegoś więcej. Praca nad samym materiałem była dość mozolna, trochę się z nim „boksowaliśmy”. Musieliśmy połączyć aktorstwo, elementy tańca z trudną muzyką Jerzego Derfla. Dużo czasu spędziliśmy na uczeniu się tekstów piosenek i ciągłym śpiewaniu. Wielkie słowa szacunku i podziękowania dla Wojtka Borkowskiego, który jest kierownikiem muzycznym. Wszystkie aranżacje są jego dziełem, uwspółcześnił je, dorzucił  m.in. bas, perkusję. Dzięki tym zabiegom pojawiło się nowe brzmienie. Muzyka na żywo jest cudowna w teatrze. Daje dodatkową energię, która różni się od muzyki odtwarzanej z nagrania. Towarzyszą nam muzycy, którzy widzą co robimy na scenie, dostosowują się do nas. Niesamowite, kolejne nowe dla mnie doświadczenie w pracy teatralnej.

Pusta scena, prawie bez żadnej scenografii. Jest tylko zespół muzyczny w tle i aktorzy. Spore wyzwanie przed grającym zespołem aktorskim. I nie można nie wspomnieć o choreografii, znakomitej polskiej mistrzyni baletu, Pani Zofii Rudnickiej.


Mieliśmy okazję spotkać się z Panią Zofią. Wzięła pod swoje skrzydła całą choreografię. Praca na pustej scenie nie jest łatwa, bo nie mamy nic, co mogłoby nam pomóc, za czym możemy się czasem schować. Musimy sobie jakoś radzić, ale myślę, że to sprzyja takiemu poczuciu, że masz partnera, więc musisz załatwiać z nim sprawę. Nie ma nic na boku, co mogłoby odwrócić naszą uwagę. Pełna koncentracja i ciągła obserwacja siebie nawzajem.

Kostiumy do spektaklu zostały zachowane z XVIII wieku i to chyba też jest dobry pomysł? 

Kostium, to jeden z ważnych elementów przedstawienia. Od początku był pomysł na to, by kostiumy utrzymać w takiej tonacji. Najważniejsze jest to, co niesiemy, o czym mówimy. A teksty, jak mówiłem, są współczesne, zatem łatwo jest je przełożyć na dzisiejsze realia. Sądzę, że to, czy byłbym ubrany w rajtuzy, czy w spodnie z dziurami, nie miałoby żadnego znaczenia. Każdy z aktorów często się przebiera. Schodzimy ze sceny na chwilę, żeby powrócić w innym ubraniu do następnej sceny. Za kulisami jest gorąco i trzeba się śpieszyć. Nie ma przerw, sceny płynnie przechodzą jedna w drugą.

Do jakiej publiczności bardziej trafi ten spektakl?

Kto będzie chciał znaleźć w nim coś swojego, z pewnością to odnajdzie. Dla spektaklu dobrze by było, żeby przychodzili widzowie w różnym wieku. Ludzie, którzy chcą słuchać tego, co się do nich mówi. Chcą odczytać tekst, niekoniecznie się z tym zgodzić. Ważne, żeby się z tym zmierzyć. Zadać sobie pytanie, ile jest sensu, w tym, co mówimy, co przekazujemy na scenie. Czy mówimy tylko po to,  żeby mówić. O co nam de facto chodzi. Życzyłbym nam wszystkim, żeby pojawił się w teatrze widz myślący.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec


Teatr Ateneum w Warszawie, „Kandyd, czyli optymizm”, Mateusz Łapka, foto Krzysztof Bieliński.
Spektakl widziała 25 maja – Małgosia.
Najbliższe przedstawienia – 12, 13, 14 września.