poniedziałek, 7 lipca 2025

Justyna Kowalska o najnowszej premierze w Teatrze Narodowym

Spektakl "Zaćmienie w dwóch aktach" pióra Pabla Remona w reżyserii Grzegorza Małeckiego zakończył bogaty sezon artystyczny w Teatrze Narodowym w Warszawie. Zobaczymy przenikliwy portret artystów – często tragikomiczny. Życiowe drogi artystów, ich marzenia, pragnienia, rozczarowania i wszystko to, co towarzyszy artyście w jego trudnej artystycznej drodze. O polskiej prapremierze rozmawiamy z młodą aktorką Sceny Narodowej i jedną z bohaterek ostatniej sztuki Justyną Kowalską.



Wydaje się, że ludzie teatru są chyba szczęśliwi, jeśli się do niego dostaną?

To bardzo dobre pytanie. Zawsze nam się wydaje, że jak się coś wydarzy dobrego, jak coś osiągnę, będę kimś, to nam to przyniesie szczęście, będę spełniona, spokojna. Dość rzadko się tak dzieje – mówi nam Justyna Kowalska.
Ta sztuka jest wspaniale napisana, bo ona mówi właśnie o ludziach teatru, w pełnym spektrum marzeń, porażek, których doświadczają. Czyli możemy spojrzeć nie tylko na aktorów, ale też na reżyserów, scenarzystów, producentów, ogólnie ludzi tworzących także zza kulis. I widzimy, ile tu jest marzeń, ile tu jest nadziei i wiary, ile jest chęci, takiej niemal terapeutycznej pracy nad sobą.

Ale i smutnych chwil...

Właśnie, też widzimy ile jest gorzkich porażek, ile jest trudnych spotkań, marzeń niespełnionych, ile jest sukcesów, które nie przynoszą nam tego spokoju, o którym marzyliśmy. Dlatego myślę, że wspaniałym wydźwiękiem tej sztuki jest to, że po prostu jesteśmy pełni. Jesteśmy pełni różnych emocji, nie wszystkie są łatwe, i nie wszystkie są takie piękne na pierwszy rzut oka. Jedno jest pewne - wszystkie są bardzo potrzebne. I nie mówię tylko o teatrze, ale po prostu o nas, jako o ludziach.

Będzie w sztuce odpowiedź na to pytanie jak sobie radzić z tymi emocjami?

Myślę, że odpowiedzi nie będzie. Natomiast na pewno będą tego typu pytania. Będziemy widzieć bohaterów, którzy będą sobie różnie potrafili z tym radzić w różnych sytuacjach. Myślę, że będzie bez pouczania, ale na pewno będzie okazja, żeby się gdzieś przejrzeć.

Kolejna sztuka współczesna i Twoja druga współpraca z Grzegorzem Małeckim.

Tak, jest to całkiem nowy dramat. Moja druga sztuka po "Tchnieniu". I również gram w niej z Mateuszem Rusinem. Wspaniale nam się razem pracuje. To dla mnie ogromna radość i frajda.
Rozumiemy się w lot z chłopakami. Uwielbiam pracować i z Mateuszem i z Grzesiem, teraz jeszcze mamy Oskara i Anię, co sprawia, że to doświadczenie jest jeszcze piękniejsze. Sama praca była bardzo intymna, bardzo kameralna, dużo rozmawialiśmy. Jesteśmy w małej grupie, więc mieliśmy przestrzeń na to, żeby te głębokie rozmowy ze sobą prowadzić. Mam ogromną nadzieję, że to się przeniesie na scenę, że widzowie będą mogli odnaleźć cząstkę siebie. Może się trochę zaśmiać, trochę zasmucić, wzruszyć - bardzo na to liczę – to będzie dla nas aktorów największą satysfakcją, jak się to uda osiągnąć.

Każdy z was gra po kilka postaci, to wyzwanie.

Tak, szczególnie dla Ani Lobedan i Oskara Hamerskiego jest to wyzwanie. My z Mateuszem mamy troszkę łatwiej, bo tych postaci mamy mniej. Natomiast tak, jest to bardzo współczesny tekst. Są takie impresje, tu się wszystko przemazuje, widzimy takie krótkie sceny i każda jest taką plamą ze świata sztuki, ze świata pracy w sztuce. Sama jestem ciekawa, jak to wyjdzie, i jak sztuka zostanie odebrana przez widzów. Zapraszamy do teatru – dodaje Justyna Kowalska.



Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Narodowy w Warszawie
"Zaćmienie w dwóch aktach", reż. Grzegorz Małecki
Justyna Kowalska, foto Marta Ankiersztejn

Najbliższe spektakle – 26, 27, 28 września
Sztukę widziała 25 czerwca Małgosia

środa, 14 maja 2025

"Upiór w kuchni" w Teatrze Kamienica – serdecznie polecamy

Zamknijcie oczy...i dajcie się ponieść wyobraźni. Angielska prowincja, mały pensjonat, a w nim matka z córką, które prowadzą ten biznes. Do tego tajemnica za tajemnicą, ponieważ goście umierają w tym miejscu w niezbadanych okolicznościach. Jednak takie miejsce i taka historia może wydarzyć się wszędzie, dokąd tylko nas wyobraźnia zaprowadzi... A kto z nas nie lubi kryminałów, do tego jeszcze ze szczyptą humoru i w pięknej scenografii, za którą we współczesnym teatrze tak tęsknimy?



Będąc dziewczynką, obejrzałam spektakl Teatru Sensacji "Upiór w kuchni" - tę pierwszą wersję czarno-białą z 1976 roku i od tamtej chwili zaczęła się moja miłość do kryminałów. A cóż to była za obsada – Zofia Mrozowska, Grażyna Staniszewska, Roman Wilhelmi, Marek Walczewski, Jan Machulski i młodziutki Wiktor Zborowski. Do tego znakomita sztuka Patricka G. Clarka (pseudonim świętej pamięci znakomitego polskiego reżysera, scenarzysty i pisarza Janusza Majewskiego) – to oznaczało jedno - sukces murowany. Wersja z roku 1993 w reżyserii autora też była bardzo dobra. Irena Kwiatkowska w roli tytułowej, ale tej pierwszej nie da się dorównać...po prostu.

Znakomity aktor Tomasz Sapryk, równie udanie sprawdzający się w roli reżysera, przeniósł ten spektakl na deski tak lubianego przez widzów Teatru Kamienica w Warszawie. Wspaniale zachowany klimat sztuki, teatralna iluzja i to pytanie – kto jest winny i co się stało, że ktoś tak nagle umarł? Czy istnieje morderstwo doskonałe? Od wieków tak naprawdę nie ma na to pytanie odpowiedzi i wiele zagadek - nie tylko kryminalnych - pozostaje tajemnicą. Przypuszczenia, domniemania, to nie to samo co zdecydowana odpowiedź. W roli tytułowej znakomita Maria Pakulnis, a obok niej równie świetna i charakterystyczna Andżelika Piechowiak. Do tego wspaniały Sławomir Orzechowski i Jerzy Bończak – postaci odegrane przez tych aktorów zapamiętamy z pewnością.

Tęsknimy dziś za takim klasycznym teatrem – piękny język, pięknie podany tekst, wspaniała gra aktorów, dykcja, lekkość – wszystko na najwyższym poziomie. Lekka groza i humor pozwolą nam spędzić uroczy wieczór i oderwać się od codziennych trosk i zmartwień, których w dzisiejszych czasach nie brakuje.

Małgorzata Gotowiec

Spektakl widziała 8 maja Małgosia
Foto – archiwa Teatru Kamienica

środa, 7 maja 2025

„Ostatnia lekcja” w Teatrze Ateneum
Paweł Gasztold-Wierzbicki: "Spektakl ma poruszyć i dotrzeć..."

5 kwietnia miała miejsce ostatnia premiera sezonu w Teatrze Ateneum. Na Scenie 61 zagrano spektakl "Ostatnia lekcja" pióra Marii Gustowskiej w reżyserii Grzegorza Damięckiego.

"Ostatnia lekcja" to sztuka, której akcja rozgrywa się tu i teraz, a jej bohaterami są ludzie, których codziennie mijamy na ulicy, a może sami mamy z nimi więcej wspólnego niż chcielibyśmy mieć. To sztuka o deficytach, jakie widzimy we współczesnym świecie i o ogromnej potrzebie dialogu. Powstała specjalnie na potrzeby tego spektaklu, w ścisłej współpracy z zespołem aktorskim. W spektaklu wraz z czwórką znakomitych młodych aktorów gra gościnnie Adam Ferency. To debiut wspaniałego aktora na deskach Teatru Ateneum. My rozmawiamy z najmłodszym pokoleniem Ateneum, odtwórcą jednej z głównych ról – Pawłem Gasztoldem-Wierzbickim.



Naszą wymarzona reakcją widza na ten spektakl będzie taka sytuacja, w której ludzie po obejrzeniu sztuki dojdą do wniosku, że nie chcą tak funkcjonować, jak bohaterowie tego spektaklu. Nie chcą tak żyć. Gdy znajdzie się chociaż jakaś mała grupa ludzi, która po wyjściu z teatru wróci do domu i porozmawia z domownikami, że chciałaby spróbować funkcjonować inaczej, stawiając na rozmowę, na zrozumienie, to wówczas można powiedzieć, że ten spektakl odniesie sukces. Sztuka ma poruszyć i dotrzeć... - mówi nam Paweł Gasztold-Wierzbicki.

Myślisz, że jest to dziś możliwe?

Moje silne wewnętrzne przeczucie jest takie, że ludzie już nie są w stanie się porozumieć, a istniejące światy wzajemnie się wykluczają – to było powodem dla którego chciałem podjąć się zrealizowania takiego spektaklu. Chciałbym jednak wierzyć, że jest to mimo wszystko możliwe. Choć trudno uwierzyć w taką wersję wydarzeń, że my - ludzie - nagle się zmieniamy i stajemy się dla siebie dobrzy, wrażliwi. Bo tak naprawdę, to o wrażliwość tu chodzi. My się tej wrażliwości wyzbywamy, żyjemy też w czasach, gdzie bardzo się szerzy i panuje kultura egoizmu, stawiania siebie na pierwszym miejscu. W ludziach tworzy się przekonanie, że dopóki my sami nie będziemy szczęśliwi, to nie możemy robić czegoś dla drugiego człowieka. Najpierw musimy zadbać o siebie. Ja się z tym nie zgadzam. Uważam, że to prowadzi do tego, że jesteśmy coraz częściej, w coraz większej ilości samotnymi rozbitkami na maluteńkich wysepkach, rozsianych po całym globie. To dzieli społeczeństwo. Natomiast cały sęk w tym, że ja też powinien dopuścić do głosu, do siebie, ludzi, którzy taką filozofię wyznają… bo o tym jest ta sztuka. Musimy czasem, zupełnie odległym nam przekonaniom - dać wybrzmieć. I choć jest to dla mnie trudne, to ja osobiście taką naukę staram się wyciągać. Mam nadzieje, że widownia też podobną lekcję z tego wyciągnie. I oby to nie była ostatnia lekcja.



Jaki jest Twój bohater i czy się z nim utożsamiasz? 

Utożsamiam się z moim bohaterem w taki sposób, że również jestem osobą wierzącą. Myślę, że dlatego chciałem zagrać takiego bohatera, żeby w jakiś sposób wyrazić coś, co mnie osobiście dotyka w dzisiejszym świecie, w kontekście wiary. Natomiast jeśli chodzi o charakter tego bohatera - Kamila, to gdzieś finalnie on powędrował takimi torami, że stał się nieco cyniczny. Brak mu cierpliwości, więc ja do końca z tym bohaterem nie chcę się wiązać. Nie ukrywam, że ja swojej wiary nie wyrażam też w taki sam sposób, jak Kamil, nie ubieram jej w te same słowa. Dla mnie ona jest trochę czymś innym, i ja argumentów, których używa mój bohater, raczej nigdy bym nie użył. Natomiast muszę liczyć się z tym, że Kamil jest efektem pracy, nie tylko mojej, ale też Marii Gustowskiej. Jak ona widzi tę sytuację społeczną, i jakich argumentów według niej mógł on użyć. To jest bardzo kolektywne tworzenie postaci. Dochodzi jeszcze wizja reżysera. Mamy tak naprawdę trzech bardzo ważnych współtwórców Kamila. Zabiera on głos w sprawach dla mnie ważnych, ale czy zabiera ten głos tak, jak ja bym zabrał - to uważam, że już nie. 

Pierwszy raz pracujesz nad tekstem całkowicie aktualnym, współczesnym.

Ta sztuka na pewno była bardziej podatna na zmiany. Nie jest to utwór, który się odgrzebuje, spośród całego wielkiego katalogu sztuk już istniejących. Była bardziej elastyczna, plus nieustannie byliśmy w kontakcie z pisarką, którą mogliśmy pytać o to, co miała na myśli. To jest wielki przywilej, bo pracując z żyjącą autorką, to coś zupełnie innego, niż odkrywać to, co miał na myśli autor – dla przykładu Anton Czechow czy Ivor Martinic, który napisał sztukę "Mój syn chodzi, tylko trochę wolniej". Jest to zupełnie coś innego, ale z pewnością bardzo ciekawe.

I chyba bardzo wymagające?

Tak, dla mnie było to trudne, bo kiedy pracuję nad tekstem, który reżyser wybrał, ten tekst istnieje od kilku lat, to ja dostaję taką zastaną sytuację. Reżyser może oczywiście wymyślić o czym chce, żeby ten tekst opowiadał, jakie to będzie przybierało ramy, ale ja dostaję napisanego już bohatera, nad którym łatwiej jest pracować. Natomiast tu, ja od początku uczestniczyłem w tworzeniu tego bohatera. Autorka sztuki pisała "Ostatnią lekcję" w oparciu o nasze rozmowy, w oparciu o nas - aktorów, o nasze improwizacje, wymiany myśli, rozmowy. Trzeba tu złożyć wyrazy uznania autorce, ale też podkreślić, że ci bohaterowie nie rodzili się tylko w jej głowie, tylko my też uczestniczyliśmy w ich tworzeniu.  

W ostatnich miesiącach równocześnie pracowałeś nad dwoma spektaklami. To z pewnością nie było proste?  

Na ostatniej prostej w przygotowaniach poprzedniej premiery "Mój syn chodzi, tylko trochę wolniej" - wyłączyłem się z pracy nad "Ostatnia lekcją". Na szczęście mogliśmy sobie na to pozwolić, bo "Ostatnia lekcja" w gruncie rzeczy powstawała od dwóch lat. Próby zaczęliśmy we wrześniu, a na miesiąc przed premierą, kilka tygodni temu weszliśmy w tryb zaawansowanej pracy, sklejania wszystkiego, czasem drastycznych zmian. Natomiast po premierze "Mój syn..." nie wystartowaliśmy z niczym, tylko z dużym bagażnikiem wiedzy.

Jednak tego choćby małego "oddechu" nie było...

To prawda. Jest to trudne nie mieć oddechu od stworzenia jednego bohatera, i od razu wskoczyć w skórę drugiego. Wydaje mi się, że łatwo wtedy o powtarzalność, której aktorzy powinni się wystrzegać, bo mogą zostać oskarżeni o odtwórczość.

Udało Ci się?

Myślę, że tak...mam tę nadzieję. To jednak jest inny bohater. W pewnych względach posługuje się moim autorskim językiem i zawsze coś z mojego wnętrza będzie przenikać do niego, ale staram się odnaleźć w bohaterze, którego gram, coś innego. Wierzę, że to mi się udało. 



Powiedz o początkach "Ostatniej lekcji".

Stało się to dwa lata temu. Zawiązaliśmy taki mały kolektyw twórczy, a celem było zrobienie czegoś swojego, autorskiego. Pisaliśmy, tworzyliśmy własny, wspólny tekst pod skrzydłami Grzegorza Damięckiego i szczęśliwie doprowadziło nas to na Scenę 61 Teatru Ateneum.

I dochodzimy do reżysera…to pierwszy spektakl wyreżyserowany przez Grzegorza Damięckiego. Jak się Wam pracowało razem?

Grzegorz jest aktorem, nie ma doświadczenia reżyserskiego. My o tym wiedzieliśmy, ale uważam, że poradził sobie. Był zadziwiająco precyzyjny jak na pierwszy raz, bardzo dobrze prowadził aktora i miał ciekawe propozycje i pomysły. Serdecznie zapraszam na nasz spektakl – wszystkich.



Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Ateneum w Warszawie, "Ostatnia lekcja" – reżyseria Grzegorz Damięcki
Paweł Gasztold-Wierzbicki, foto Maciej Krüger, Wiesława Szol Spektakl widziała 12 kwietnia – Małgosia Kolejne przedstawienia już w nowym sezonie teatralnym

wtorek, 6 maja 2025

Mateusz Kmiecik o premierze Hamleta w "Teatrze Narodowym"

Jan Englert wieńczy dwadzieścia osiem sezonów swojej pracy artystycznej w Teatrze Narodowym przedstawieniem "Hamleta" - arcydramatu, z którym mierzył się w ostatnim półwieczu parokrotnie, zarówno jako aktor, jak i reżyser.



Można sobie zadać pytanie, co jest większym wydarzeniem - ostatni spektakl w reżyserii pana Jana w 28. roku pracy w Teatrze Narodowym w Warszawie czy wielkie dzieło Szekspira – "Hamlet"?

Chyba trzeba to połączyć, bo jakby to rozdzielić, to nie będzie już miało tak dużej wartości – mówi w rozmowie z nami aktor Sceny Narodowej Mateusz Kmiecik.

"Hamlet" sam w sobie jest dużym wydarzeniem, ale - umówmy się - nie wiadomo, czy nie jest to w ogóle ostatni spektakl reżyserowany przez Jana Englerta, nie tylko w Teatrze Narodowym - bo nie wiemy, co się wydarzy. To połączenie dwóch wątków jest dość gigantycznym przedsięwzięciem. Zarówno w głosie dyrektora, jak próbuje to reżyserować, czy jak rozmawia z nami, to jednak czuć, że coś się kończy. Jest to koniec Jego ery, Jego prywatne zakończenie czegoś wielkiego, co robił przez lata, dlatego traktuje to bardzo osobiście.  

Na planie pracy miał swoich najbliższych. Jak to odebraliście?

Powiem szczerze, że byłem bardzo zaskoczony, jak ta informacja do mnie doszła, że ja w tym "Hamlecie" będę, i że będzie taki a nie inny skład. Oczywiście było z "kilometra" czuć, że zapowiada się mała afera... ale ja też dyrektorowi powiedziałem na jednej z prób, gdy się wylewały echa tej sprawy, że ja nie chcę się tym zajmować. Przyszedłem tu zrobić spektakl, wykonać swoją pracę, i może skupmy się na artystycznej części, a inne mnie nie interesują.  

Ma do tego prawo...

Też tak uważam. Jest dyrektorem TN, może zatrudnić kogo chce, nikt mu nie zabroni, i jak powtarzam, nie są to moje kompetencje, ja przyjmuję fakt i pracuję. Wchodzę na scenę i chcę zagrać swoją rolę najlepiej jak umiem. 

Jaki będzie ten "Hamlet"?

Młody. Nie tylko tytułowy "Hamlet", ale cała obsada jest bardzo młoda. Gram Klaudiusza, który ma 34 lata, i nie jestem tu najmłodszym Klaudiuszem w historii, a na scenie w naszym spektaklu będę jednym ze starszych aktorów. 



Jak przebiegała praca?

Dość trudno, bo to jest taki dramat, w którym, tak naprawdę na jednym monologu można zagrać trzy różne kompletnie od siebie oddalone emocje. Trzeba było się zdecydować na te emocje, a faktycznie bardzo często mieliśmy różne wersje i różne poglądy na dane monologi. Jednak dyrektor kierował nas w tę stronę, w którą on sam chciał, żeby ten spektakl podążał, by było to po jego myśli. Faktycznie było tak, że tych wersji było sporo, i praca była pioruńsko trudna, ale wydaje mi się, że doszliśmy do jakiegoś konsensusu i każdy "ugrał" swoje. 

Cieszysz się, że grasz w "Hamlecie"?

Ja się chyba najbardziej cieszę z tego, że gram w ostatnim spektaklu dyrektora. Gdy do mnie przyszedł z tą propozycją, to bez względu, co to miałoby być, gram w jego ostatnim przedstawieniu reżyserowanym w Teatrze Narodowym. "Hamlet" kończy Jego erę i jest to dla mnie prywatnie dość istotne, bo dyrektor mnie uczył, przyjął mnie do szkoły, robił ze mną dyplom, reżyserował, gram z nim. Dlatego cieszę się, że docenił tę moją wieloletnią pracę, umiejętności i uznał, że ja na Klaudiusza będę się najlepiej nadawał. Staram się wypełniać to jak najlepiej. Za kilka, kilkadziesiąt lat będę mógł powiedzieć, że byłem w tym "Hamlecie", który kończył wieloletnią, ponad dwudziestoletnią dyrekturę Jana Englerta w Teatrze Narodowym... mam ciarki...to jest historia, która dzieje się tu i teraz...Zapraszam serdecznie na przedstawienie.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec 



Teatr Narodowy w Warszawie – William Shakespeare "Hamlet" w reżyserii Jana Englerta
Mateusz Kmiecik, foto Marta Ankiersztejn

Najbliższe spektakle – 7, 8, 9 maja i 4, 5, 25 i 26 czerwca

środa, 2 kwietnia 2025

Milena Suszyńska – Teatr Kamienica to profesjonalizm i pełne zaangażowanie

Teatr Kamienica w Warszawie zaprasza na najnowszy spektakl "Widelec w głowie".



Co może się wydarzyć, kiedy w niewielkim domu na prowincji trzy kobiety postanowią uknuć plan idealny, by odzyskać majątek przegrany w karty przez męża-nieboszczyka?
To początek sztuki w reżyserii znakomitego aktora Tomasza Sapryka.
"Widelec w głowie" jest spektaklem, w którym Elżbieta Jarosik świętuje 50-lecie pracy artystycznej. Jej mistrzowsko odegrana Teresa – gospodyni domowa, która nie cofnie się̨ przed niczym, by osiągnąć swój cel, będzie bawić do łez, chwilami przerażać, zaskakiwać i poruszać.

Spektakl zawiera cięte dialogi, zaskakujące sytuacje, obnaża absurd codziennych rodzinnych konfliktów, pokazując skomplikowaną naturę kobiecych relacji, tęsknot i codziennej walki z rzeczywistością.

Myślę, że każdy w tym przedstawieniu znajdzie coś dla siebie i spędzi miło wieczór – mówi w rozmowie z nami aktorka Milena Suszyńska, która współpracuje z Teatrem Kamienica.



Praca w Teatrze Kamienica to z pewnością inna praca niż w Twoim rodzimym Ateneum? Inny rodzaj spektakli, bardziej rozrywkowy, a to wcale nie znaczy, że słabszy...

Zdecydowanie tak. Z pewnością jest to zupełnie inna materia niż w Teatrze Ateneum, czy Teatrze Narodowym, jest to jednak wielka przyjemność, bo to inny gatunek, w którym też warto, żeby się aktor sprawdzał. Jest to nieco inne wyzwanie, inna forma, nieco inna biologia, która rządzi się swoimi prawami. Komedia to nie jest łatwy gatunek, mam wielkie szczęście pracować z Elżbietą Jarosik, która jest świetna w tym gatunku.

Zagrać umiejętnie groteskę wcale nie jest prostą sprawą...

Świetnie reżyseruje Tomek Sapryk, który jest też znakomitym aktorem, więc pokazuje jak zagrać. On to naprawdę potrafi, Tomek zagra wszystko. Łatwo przejąć energię od niego, co jest bardzo istotne. Wygląda to tak, że on reżyseruje, grając niektóre partie, i w ten sposób przekazuje nam intencje. Ja akurat bardzo lubię pracować w ten sposób i często tak właśnie reżyserują ci, którzy są jednocześnie aktorami. Jerzy Jarocki czy Grażyna Kania reżyserowali w ten sposób, że pokazywali nam, jak mamy zagrać daną scenę. Artur Tyszkiewicz, mój dyrektor z Teatru Ateneum, mimo że nie jest aktorem, też pokazuje i świetnie mu to wychodzi. Sam tekst, jaki gram, jest może nieco lżejszy, mniej eksploatacyjny, spokojnie sobie wchodzę w rolę.

Chodzą słuchy, że atmosfera w Kamienicy jest znakomita, po prostu domowa.

I to jest szczera prawda. Super ekipa, fajni ludzie. Niektórych aktorów prywatnie też znam i lubię. To naprawdę ogromna przyjemność. To nie jest mój pierwszy spektakl w Kamienicy, pracowałam już z Andżeliką Piechowiak, która jest również producentką. Pierwszy mój spektakl tutaj to "Kumulacja, czyli pieniądze to nie wszystko" – znakomita przygoda i duże zadania stawiane aktorom. Uwielbiam z nimi grać, jest się ciągle w takim treningu aktorskim, a atmosfera jest jak w domu. Miałam to szczęście poznać jeszcze Pana Emiliana Kamińskiego, on tu zostawił swoje zdrowie, bardzo to miejsce kochał. Pani Justyna Sieńczyłło to dusza człowiek, prawdziwy skarb. Wszyscy tu kochają pracować, bo wszyscy w tym miejscu są mili i życzliwi. Od osoby, która sprząta, po dyrektorkę Panią Justynę. Każdemu zależy, każdy chce, a Pani Justyna też bardzo dba o wszystkich pracowników. Gramy nieco lżejszy repertuar, ale oparty na jakości aktorskiej, nikt nie odpuszcza. Profesjonalizm i pełne zaangażowanie. Zapraszamy do Teatru Kamienica! – kończy z uśmiechem Milena Suszyńska.



Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Kamienica w Warszawie
"Widelec w głowie", reż. Tomasz Sapryk
Milena Suszyńska, foto Diana Polajdowicz
7 marca spektakl widziała Małgosia
Kolejne przedstawienia 11 kwietnia, 26 maja i 7-8 czerwca

poniedziałek, 17 marca 2025

Jan Wieteska, młody aktor Teatru Ateneum – "Muzykę mam w sercu"

Teatr Ateneum wychodzi do widza z kolejną bardzo dobrą i ciekawą propozycją. Tym razem zaprasza na muzyczny wieczór pełen wzruszeń, humoru i refleksji, a do tego w doborowym towarzystwie.
"Para nasycona" to wieczór słowno-muzyczny w reżyserii Mariana Opani. W programie usłyszymy piosenki autorstwa Jana Wołka z muzyką m. in. Jerzego Satanowskiego. W sentymentalną podróż zabiorą państwa znakomici artyści tego bardzo lubianego teatru znad Wisły – Marian Opania, Julia Konarska, Iwona Loranc (gościnnie), Jan Wieteska i Bartłomiej Nowosielski.
O spektaklu i nie tylko rozmawiamy z najmłodszym pokoleniem aktorskim Ateneum – Janem Wieteską.



Muzycznie radzisz sobie bardzo dobrze. Na początek podziel się tym z naszymi czytelnikami.

W 2023 roku brałem udział w Przeglądzie Piosenki Aktorskiej i zdobyłem nagrodę ZAiKS. Otrzymałem również Tukana Dziennikarzy - to było bardzo miłe i ważne dla mnie wyróżnienie. Po otrzymaniu tej nagrody na scenie zostało przeczytane podsumowanie mojego występu - analiza i interpretacja dziennikarska. Zaskoczyło mnie, ale i bardzo ucieszyło, że moja intencja i zamysł na wykonanie tak świetnie przeniosły się na odbiorcę.

W Akademii Teatralnej za dużo nie pośpiewałeś...ale teraz możesz zaprezentować swój muzyczny warsztat.

W Akademii Teatralnej jest prowadzona nauka śpiewu. Jednak ja wybrałem specjalność aktorstwo dramatyczne, a nie aktorstwo i wokalistykę, stąd tych zajęć było nieco mniej. Nie ma takiego nacisku, aby każdy aktor śpiewał doskonale, ale profesorowie dbają o to, żeby każdy znał podstawy i robił w czasie studiów postępy w tej dziedzinie. Chodzi o poczucie rytmu, emisję głosu. Stąd zajęcia z rytmiki i umuzykalnienia. Teraz również uczęszczam na lekcję śpiewu, już prywatnie. Niedługo wydaję swoją pierwszą EP-kę, to taki rodzaj krótkiego albumu. Będzie na nim siedem-osiem piosenek. Premiera na przełomie maja i czerwca. Tworzę ballady. Trochę nostalgiczne, trochę romantyczne, ale znajdzie się też parę "żywszych" kawałków. Gatunek to pop alternatywny.



Powiedz, jak powstawał spektakl "Para nasycona"?

Pan Marian Opania zaprosił całą naszą czwórkę. Julka, Bartek, Iwona i ja zostaliśmy zebrani z różnych zakątków. Iwona jest z Bielska-Białej, więc miała tutaj do nas kawałek. Pan Marian pracował z Iwoną przy spektaklu „COHEN-NOHAVICA” w Teatrze Buffo już wcześniej, więc wiedział, że zaproszenie jej do tego spektaklu będzie strzałem w dziesiątkę. Ze wszystkimi poza mną Pan Marian już pracował. Z Julką i Bartkiem znają się od lat z Teatru Ateneum. Dla mnie było to pierwsze spotkanie z tym znakomitym aktorem w pracy, ale bardzo dobrze to wspominam, dużo się dowiedziałem, nauczyłem. Na próbach obecni też byli Pan Jerzy Satanowski odpowiedzialny za piękne aranżacje muzyczne i Pan Jan Wołek - autor tekstów, które wykonujemy na scenie - same legendy. Wiem, że wraz z dalszym graniem spektaklu ich uwagi będą jeszcze bardziej procentować. Zapraszam serdecznie do Ateneum wszystkich, którym muzyka chociaż trochę w sercu gra... ale też i tych, którym mniej gra...



Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Ateneum w Warszawie
"Para nasycona", reż. Marian Opania
Jan Wieteska, foto Krzysztof Bieliński
Spektakl widziała 7 lutego Małgosia
Najbliższe przedstawienia – 10, 11 i 31 maja oraz 1, 27, 28 i 29 czerwca

środa, 12 marca 2025

Paweł Gasztold-Wierzbicki o najnowszej sztuce Teatru Ateneum

Teatr Ateneum w Warszawie ani na moment nie zwalnia tempa... za nami kolejna premiera. Od 1 marca możemy oglądać na Scenie 20 sztukę chorwackiego pisarza Ivora Martinić’a - "Mój syn chodzi, tylko trochę wolniej". Autor nazywa sztukę tragikomedią, a co za tym idzie, będzie i do płaczu, wzruszenia, ale i do uśmiechu. Teatr znad Wisły zaprasza na historię trzypokoleniowej rodziny, którą poznajemy przy okazji urodzin 25-letniego Franka.

Spektakl reżyseruje Iwona Kempa, która również stworzyła przepiękną oprawę muzyczną, a na scenie znakomici aktorzy Ateneum – m.in. Agata Kulesza, Przemysław Bluszcz, Magdalena Schejbal, Adam Cywka i aktor najmłodszego pokolenia grający tytułowego Franka – Paweł Gasztold-Wierzbicki, z którym rozmawiamy o najnowszym przedstawieniu.



Poznajemy trzypokoleniową rodzinę w jednym dniu – dniu 25. urodzin Franka. Tylko, że urodziny to tylko pretekst do załatwiania i uwypuklania różnych spraw pozostałych członków rodziny. Każdy z nich ma swoje problemy, trudności i stara się je załatwić - rozpoczyna rozmowę z nami Paweł Gasztold-Wierzbicki.

Twój bohater jeździ na wózku. Czy już urodził się chory?

Nie, Franek urodził się zdrowy, choroba dopada go z wiekiem i postępuje, aż bez wózka już się nie może poruszać. Ma nadopiekuńczą matkę, co nie jest dobre. Najważniejsza jest w przedstawieniu ta relacja matki i niepełnosprawnego syna. Matka nie może się pogodzić z chorobą syna, wypiera tę chorobę. Nie może nawet powiedzieć, że Franek nie chodzi... mówi, że chodzi trochę wolniej... Jej się wydaje, że jest dobrą troskliwą matką, ale boi się, czy syn poradzi sobie w życiu. A on przecież ma już 25 lat i myśli o przyszłości bez ciągłej obecności matki.

W trakcie trwania spektaklu widać, że Franek ma bardzo dobrą relację z babcią...

To prawda, a to mnie cieszy, że po krótkim fragmencie podczas próby medialnej można to było zauważyć. Franek z babcią nadają na podobnych "falach". Babcia też jest chora, wiadomo - inaczej i jest już w podeszłym wieku, ale oboje borykają się chyba najdotkliwszym z objawem choroby - samotnością. W tej chorobie wspólnie się odnajdują, rozumieją się. Franek ma więcej wyrozumiałości i cierpliwości wobec choroby babci. I myślę, że właśnie tego ostatniego brakuje wszystkim dookoła w relacji z babcią. Choć i tak ona znajduje się w lepszej pozycji niż Franek, ponieważ przy tym wszystkim jej choroba, ze względu na wiek, jest zrozumiała dla innych. W tej rodzinie wszyscy na swój sposób są okaleczeni, nie na ciele, ale na duszy. Szukają wokół siebie szczęścia i miłości, ale jej nie ma. To jest smutne, ale mimo, że historia jest niewesoła, to jest tak w miarę lekko podana - tak, że widz też się uśmiechnie.



Mieszkacie wszyscy razem?

Tak, właśnie też się nad tym zastanawialiśmy, czy widz to zrozumie. W dzisiejszych czasach mieszkać w jednym domu trzypokoleniową rodziną. Jednak jeszcze takie rodziny są, a w tym przypadku u chorwackiego pisarza – na terenach bałkańskich takie rodziny są, to jest wpisane w ich kulturę. Taki obraz trzech pokoleń jest niesamowity – widać jak każdy boryka się z innymi problemami, każdy inaczej odnajduje się w tym świecie i co innego jest dla niego istotne. Dla Franka wchodzenie w dorosłość, dla babci przemijanie i problemy z pamięcią. Jakaś gorycz i rozczarowanie życiem.

To jest nasze życie. Możemy znaleźć siebie...

Właśnie, każde pokolenie ma swoje trudności i z nimi się mierzy. Pełna uniwersalność, ale każdy sobie radzi inaczej. Chce żyć jak najlepiej potrafi, znaleźć swoją drogę. Choroba Franka jest obecna i odciska piętno na wszystkich członkach rodziny, ale w tym dniu urodzin wszyscy są razem i każdy pragnie żyć jak najlepiej, znaleźć taki złoty środek na życie.

"To wiem na pewno", spektakl również w reżyserii Iwony Kempy, w którym też grasz, bije rekordy popularności. Kupienie biletów na ten spektakl graniczy z cudem... czy teraz też tak będzie?

Nie chcę zapeszać, czas pokaże. Bardzo byśmy sobie tego życzyli. Zapraszamy na spektakl, będzie wzruszająco, ale i uśmiech też się pojawi – zaprasza najmłodszy aktor Teatru Ateneum.



Rozmawiała Małgorzata Gotowiec
Iwona Kempa zrealizowała w Teatrze Ateneum "Ojca" Floriana Zellera (2017) z wybitną rolą Mariana Opani, "Nad Czarnym Jeziorem" Dei Loher (2018) oraz "To wiem na pewno" Andrew Bovella (2022).
Teatr Ateneum w Warszawie, Scena 20
"Mój syn chodzi, tylko trochę wolniej"
Reż. Iwona Kempa
Paweł Gasztold-Wierzbicki, foto Krzysztof Bieliński
Spektakl widziała 6 marca Małgosia
Najbliższe przedstawienia – 28, 30 i 31 maja

środa, 19 lutego 2025

Iwo Bluszcz – w teatrze wszystko jest możliwe...to jest magiczne miejsce

Nowy Rok Teatr Ateneum rozpoczął premierą monodramu "Belfer". W tytułowej roli znakomity aktor Przemysław Bluszcz.



Głównym bohaterem tego niezwykłego monodramu jest nauczyciel, tytułowy belfer. Belfer, jak wiadomo, żeby być belfrem, musi mieć uczniów. Jest w tym podobny do aktora, bo aktor, żeby być aktorem, musi mieć widownię. W sztuce Jean-Pierre’a Dopagne’a belfer zostaje aktorem, aby opowiedzieć o swojej zabójczej przygodzie z własną maturalną klasą... Ale może już wystarczy - trzeba jak najszybciej wybrać się na spektakl i samemu się dowiedzieć, co i jak.
Reżyserem spektaklu jest Jacek Bończyk, który również zajął się opracowaniem muzycznym, a jego asystentem jest młody Iwo Bluszcz, z którym rozmawiamy.

- Moja funkcja jest całkowicie asystencka wobec reżysera, wobec obu panów, w ścisłej współpracy z panem Jackiem Bończykiem, ale to dla mnie młodego człowieka – wspaniała nauka zawodu – mówi w rozmowie z nami Iwo Bluszcz.

Jak to jest pracować z tatą?

Praca z tatą jest przyjemna. Już do tego przywykłem. Mama jest reżyserką, rodzina jest związana z teatrem, i z mamą też zdarza mi się pracować. Mam wrażenie, że jestem już w stanie odseparować pracę od domu, całe szczęście. A i ojciec jest na tyle w porządku, jeśli chodzi o samo rozdzielenie tej relatywności, że to pomaga - w pracy też czuje się komfortowo, nie czuję jakiegoś z tym związanego ciężaru. Jestem z tą przestrzenią teatralną związany od dziecka, i nie jest to dla mnie coś nowego, a co za tym idzie nie stresuję się tak bardzo.

Jesteś po szkole filmowej?

Nie, co prawda studiowałem przez rok w Warszawskiej Szkole Filmowej, ale zrezygnowałem. Pracuję jako drugi reżyser na planach i robię powoli swoje rzeczy. Moim marzeniem jest reżyseria i ku temu pomału kroczę.

Teatr jest Twoją pasją, czy film?

Myślę o tym raczej szeroko, a teatr ma walor egzystencjalny, filozoficzny. Można tu dotknąć duszy, co jest dużo częstsze niż przy filmie, który polega na jakimś rekonstruowaniu rzeczywistości, więc te aspekty metafizyczne są dużo rzadsze. Teatr w tym sensie ma przewagę. W teatrze wszystko jest możliwe...

Od najmłodszych lat miałeś kontakt z teatrem...

Tak, ale nie byłem do tego przymuszany, towarzyszyłem rodzicom od małego, było to dla mnie coś fajnego. Często zdarza się tak, że pokoleniowo poznajemy od środka tę pracę. Podobnie jest w rodzinach sportowych, muzycznych. Człowiek tym przesiąka, nie zawsze to jest zależne od nas samych, po prostu to się dzieje. Nie zawsze się to złapie, zwykle albo się tego bakcyla złapie na 100% albo idzie się inną drogą. U mnie to dojrzewało. To nie była moja wizja od początku, ale z czasem zaczynałem to coraz bardziej czuć, że to moja pasja i tym chcę się zająć. Na początku chciałem mieć kontakt ze sportem, myślałem o tym, żeby być komentatorem sportowym, potem poczułem, że jednak chcę coś tworzyć. Dojrzewało to we mnie. Również doświadczenie dziennikarskie na praktykach trochę mi uzmysłowiło, że jednak komentatorem sportowym nie będę, medialny świat i jego specyfika trochę mnie odepchnęła. Przestrzenie nastawione na codzienną wrażliwość są mi bliższe. Zrozumiałem, że teatr i literatura są moim schronieniem i powołaniem.

Czy po pracy rozmawiacie w domu o tym, co wydarzyło się w teatrze?

Jeśli się lubi to, co się robi, to wspólne rozmowy po pracy w domu nie są przeciążeniem pracą. Gdy rozmawiamy o wspólnych naszych pasjach: teatrze, filmie, sztuce czy muzyce, to nie ma elementu znudzenia. Natomiast uważam, że po całym dniu spędzonym w pracy, nie jest wskazane obciążanie się wzajemnie jeszcze bardziej.

To też dla Ciebie wspaniała sprawa, trafić do Teatru Ateneum i uczyć się w tej kuźni znakomitego aktora...

Ateneum to teatr aktora, jest tu wielu utalentowanych aktorów i to się czuje na każdym kroku. To mój ukochany teatr. Fajnie też jest obserwować tatę, a patrzę na niego już nie tylko z perspektywy syna, ale bardziej reżysera. To znaczy, że potrafię odseparować, kiedy on jest tatą, a kiedy aktorem. To zdrowe dla nas obu.



Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Ateneum w Warszawie
"Belfer" – reżyseria Jacek Bończyk
W roli tytułowej Przemysław Bluszcz
Asystent reżysera Iwo Bluszcz
Foto Krzysztof Bieliński
Spektakl widziała 26 stycznia Małgosia

Najbliższe spektakle – od 20 do 23 marca

piątek, 10 stycznia 2025

Justyna Kowalska o najnowszej premierze Sceny Narodowej

Teatr Narodowy kończy rok premierą spektaklu "Inne rozkosze" pióra Jerzego Pilcha w reżyserii Jacka Głomba. Jacek Głomb debiutuje w pracy reżysera na Scenie Narodowej.

Bardzo kochliwy weterynarz musi poradzić sobie z niezwykle trudną sytuacją. Pewnego dnia w drzwiach domu, gdzie mieszka wraz z żoną, rodzicami i babką – tradycyjną ewangelicką rodziną – staje kochanka, która przybyła, aby "zostać z nim na zawsze". Przerażony próbuje zażegnać nieuniknioną katastrofę... Kunsztowną frazą Pilch opowiada zwyczajną historię nadzwyczajnej miłości, która uderza w bohatera z dramatyczną i teatralną siłą. O przedstawieniu rozmawiamy z młodą aktorką Teatru Narodowego w Warszawie Justyną Kowalską.



- Wiele osób współtworzących spektakl "Inne Rozkosze" miało okazję poznać Jerzego Pilcha. Z ich relacji wnoszę, że był piekielnie inteligentny, złośliwy, jadowity, autoironiczny – mówi w rozmowie z nami Justyna Kowalska.

Kobiety zajmowały szczególne miejsce w jego życiu...

Podobno uwielbiał kobiety, miał do nich wielką słabość. Słyszałam od kolegów i koleżanek wiele ciekawych anegdot i wspomnień dotyczących Jerzego Pilcha i jego fascynacji kobietami. Wolę nie wypowiadać się na temat prywatnego życia pisarza, ale przyglądając się jego tekstom, np. "innym rozkoszom", widzę ten zachwyt i podziw wobec kobiet, o którym tyle słyszałam. Trudno jednak nie wspomnieć, że obok uwielbienia dostrzegam też niezwykle gorzką i smutną wizję niemocy utrzymania satysfakcjonującej relacji.
Cieszę się, że mogłam popracować z tym tekstem i że mogliśmy podczas tworzenia spektaklu skonfrontować między sobą nasze poglądy dotyczące relacji i ról społecznych.

Myślisz, że to sztuka aktualna?

Myślę, że na wielu płaszczyznach - tak. Niestety.

Niektórzy mówią, że dobrze by było poczekać parę lat i wystawić tę sztukę za jakiś czas...

Ciekawe podejście. To, że spróbowaliśmy pochylić się nad tym tekstem teraz, nie wyklucza pomysłu sięgnięcia po niego za jakiś czas. Mam nadzieję, że jako społeczeństwo z czasem zminimalizujemy stereotypy i uprzedzenia towarzyszące wielu aspektom naszego życia.

Dużo jest śmiechu przez łzy?..

Tak. To chyba dość charakterystyczna cecha twórczości Pilcha.
Nie chcę zbyt wiele zdradzać, bo oczywiście w imieniu zespołu zapraszam serdecznie na spektakl pt. "Inne Rozkosze".

Jak się pracowało?

Dwa miesiące prób. Bardzo szybko nam ten czas upłynął. Gram aktualną kobietę głównego bohatera Pawła Kohoutka - cieszę się, że mogłam współpracować z Oskarem Hamerskim wcielającym się w główną postać. Tak na marginesie, to jest ciekawe, że Pilch nazwał tę bohaterkę - Aktualna Kobietą - to bardzo wymowne.
Praca była intensywna i pełna emocji. Ciekawa jestem odbioru sztuki przez widownię - dopiero wtedy spektakl zaczyna żyć i oddychać.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec



Teatr Narodowy w Warszawie
"Inne rozkosze" Jerzego Pilcha, reżyser Jacek Głomb
Justyna Kowalska, fot. Marta Ankiersztejn


Najbliższe spektakle 7, 8, 9 lutego 2025