środa, 14 maja 2025

"Upiór w kuchni" w Teatrze Kamienica – serdecznie polecamy

Zamknijcie oczy...i dajcie się ponieść wyobraźni. Angielska prowincja, mały pensjonat, a w nim matka z córką, które prowadzą ten biznes. Do tego tajemnica za tajemnicą, ponieważ goście umierają w tym miejscu w niezbadanych okolicznościach. Jednak takie miejsce i taka historia może wydarzyć się wszędzie, dokąd tylko nas wyobraźnia zaprowadzi... A kto z nas nie lubi kryminałów, do tego jeszcze ze szczyptą humoru i w pięknej scenografii, za którą we współczesnym teatrze tak tęsknimy?



Będąc dziewczynką, obejrzałam spektakl Teatru Sensacji "Upiór w kuchni" - tę pierwszą wersję czarno-białą z 1976 roku i od tamtej chwili zaczęła się moja miłość do kryminałów. A cóż to była za obsada – Zofia Mrozowska, Grażyna Staniszewska, Roman Wilhelmi, Marek Walczewski, Jan Machulski i młodziutki Wiktor Zborowski. Do tego znakomita sztuka Patricka G. Clarka (pseudonim świętej pamięci znakomitego polskiego reżysera, scenarzysty i pisarza Janusza Majewskiego) – to oznaczało jedno - sukces murowany. Wersja z roku 1993 w reżyserii autora też była bardzo dobra. Irena Kwiatkowska w roli tytułowej, ale tej pierwszej nie da się dorównać...po prostu.

Znakomity aktor Tomasz Sapryk, równie udanie sprawdzający się w roli reżysera, przeniósł ten spektakl na deski tak lubianego przez widzów Teatru Kamienica w Warszawie. Wspaniale zachowany klimat sztuki, teatralna iluzja i to pytanie – kto jest winny i co się stało, że ktoś tak nagle umarł? Czy istnieje morderstwo doskonałe? Od wieków tak naprawdę nie ma na to pytanie odpowiedzi i wiele zagadek - nie tylko kryminalnych - pozostaje tajemnicą. Przypuszczenia, domniemania, to nie to samo co zdecydowana odpowiedź. W roli tytułowej znakomita Maria Pakulnis, a obok niej równie świetna i charakterystyczna Andżelika Piechowiak. Do tego wspaniały Sławomir Orzechowski i Jerzy Bończak – postaci odegrane przez tych aktorów zapamiętamy z pewnością.

Tęsknimy dziś za takim klasycznym teatrem – piękny język, pięknie podany tekst, wspaniała gra aktorów, dykcja, lekkość – wszystko na najwyższym poziomie. Lekka groza i humor pozwolą nam spędzić uroczy wieczór i oderwać się od codziennych trosk i zmartwień, których w dzisiejszych czasach nie brakuje.

Małgorzata Gotowiec

Spektakl widziała 8 maja Małgosia
Foto – archiwa Teatru Kamienica

środa, 7 maja 2025

„Ostatnia lekcja” w Teatrze Ateneum
Paweł Gasztold-Wierzbicki: "Spektakl ma poruszyć i dotrzeć..."

5 kwietnia miała miejsce ostatnia premiera sezonu w Teatrze Ateneum. Na Scenie 61 zagrano spektakl "Ostatnia lekcja" pióra Marii Gustowskiej w reżyserii Grzegorza Damięckiego.

"Ostatnia lekcja" to sztuka, której akcja rozgrywa się tu i teraz, a jej bohaterami są ludzie, których codziennie mijamy na ulicy, a może sami mamy z nimi więcej wspólnego niż chcielibyśmy mieć. To sztuka o deficytach, jakie widzimy we współczesnym świecie i o ogromnej potrzebie dialogu. Powstała specjalnie na potrzeby tego spektaklu, w ścisłej współpracy z zespołem aktorskim. W spektaklu wraz z czwórką znakomitych młodych aktorów gra gościnnie Adam Ferency. To debiut wspaniałego aktora na deskach Teatru Ateneum. My rozmawiamy z najmłodszym pokoleniem Ateneum, odtwórcą jednej z głównych ról – Pawłem Gasztoldem-Wierzbickim.



Naszą wymarzona reakcją widza na ten spektakl będzie taka sytuacja, w której ludzie po obejrzeniu sztuki dojdą do wniosku, że nie chcą tak funkcjonować, jak bohaterowie tego spektaklu. Nie chcą tak żyć. Gdy znajdzie się chociaż jakaś mała grupa ludzi, która po wyjściu z teatru wróci do domu i porozmawia z domownikami, że chciałaby spróbować funkcjonować inaczej, stawiając na rozmowę, na zrozumienie, to wówczas można powiedzieć, że ten spektakl odniesie sukces. Sztuka ma poruszyć i dotrzeć... - mówi nam Paweł Gasztold-Wierzbicki.

Myślisz, że jest to dziś możliwe?

Moje silne wewnętrzne przeczucie jest takie, że ludzie już nie są w stanie się porozumieć, a istniejące światy wzajemnie się wykluczają – to było powodem dla którego chciałem podjąć się zrealizowania takiego spektaklu. Chciałbym jednak wierzyć, że jest to mimo wszystko możliwe. Choć trudno uwierzyć w taką wersję wydarzeń, że my - ludzie - nagle się zmieniamy i stajemy się dla siebie dobrzy, wrażliwi. Bo tak naprawdę, to o wrażliwość tu chodzi. My się tej wrażliwości wyzbywamy, żyjemy też w czasach, gdzie bardzo się szerzy i panuje kultura egoizmu, stawiania siebie na pierwszym miejscu. W ludziach tworzy się przekonanie, że dopóki my sami nie będziemy szczęśliwi, to nie możemy robić czegoś dla drugiego człowieka. Najpierw musimy zadbać o siebie. Ja się z tym nie zgadzam. Uważam, że to prowadzi do tego, że jesteśmy coraz częściej, w coraz większej ilości samotnymi rozbitkami na maluteńkich wysepkach, rozsianych po całym globie. To dzieli społeczeństwo. Natomiast cały sęk w tym, że ja też powinien dopuścić do głosu, do siebie, ludzi, którzy taką filozofię wyznają… bo o tym jest ta sztuka. Musimy czasem, zupełnie odległym nam przekonaniom - dać wybrzmieć. I choć jest to dla mnie trudne, to ja osobiście taką naukę staram się wyciągać. Mam nadzieje, że widownia też podobną lekcję z tego wyciągnie. I oby to nie była ostatnia lekcja.



Jaki jest Twój bohater i czy się z nim utożsamiasz? 

Utożsamiam się z moim bohaterem w taki sposób, że również jestem osobą wierzącą. Myślę, że dlatego chciałem zagrać takiego bohatera, żeby w jakiś sposób wyrazić coś, co mnie osobiście dotyka w dzisiejszym świecie, w kontekście wiary. Natomiast jeśli chodzi o charakter tego bohatera - Kamila, to gdzieś finalnie on powędrował takimi torami, że stał się nieco cyniczny. Brak mu cierpliwości, więc ja do końca z tym bohaterem nie chcę się wiązać. Nie ukrywam, że ja swojej wiary nie wyrażam też w taki sam sposób, jak Kamil, nie ubieram jej w te same słowa. Dla mnie ona jest trochę czymś innym, i ja argumentów, których używa mój bohater, raczej nigdy bym nie użył. Natomiast muszę liczyć się z tym, że Kamil jest efektem pracy, nie tylko mojej, ale też Marii Gustowskiej. Jak ona widzi tę sytuację społeczną, i jakich argumentów według niej mógł on użyć. To jest bardzo kolektywne tworzenie postaci. Dochodzi jeszcze wizja reżysera. Mamy tak naprawdę trzech bardzo ważnych współtwórców Kamila. Zabiera on głos w sprawach dla mnie ważnych, ale czy zabiera ten głos tak, jak ja bym zabrał - to uważam, że już nie. 

Pierwszy raz pracujesz nad tekstem całkowicie aktualnym, współczesnym.

Ta sztuka na pewno była bardziej podatna na zmiany. Nie jest to utwór, który się odgrzebuje, spośród całego wielkiego katalogu sztuk już istniejących. Była bardziej elastyczna, plus nieustannie byliśmy w kontakcie z pisarką, którą mogliśmy pytać o to, co miała na myśli. To jest wielki przywilej, bo pracując z żyjącą autorką, to coś zupełnie innego, niż odkrywać to, co miał na myśli autor – dla przykładu Anton Czechow czy Ivor Martinic, który napisał sztukę "Mój syn chodzi, tylko trochę wolniej". Jest to zupełnie coś innego, ale z pewnością bardzo ciekawe.

I chyba bardzo wymagające?

Tak, dla mnie było to trudne, bo kiedy pracuję nad tekstem, który reżyser wybrał, ten tekst istnieje od kilku lat, to ja dostaję taką zastaną sytuację. Reżyser może oczywiście wymyślić o czym chce, żeby ten tekst opowiadał, jakie to będzie przybierało ramy, ale ja dostaję napisanego już bohatera, nad którym łatwiej jest pracować. Natomiast tu, ja od początku uczestniczyłem w tworzeniu tego bohatera. Autorka sztuki pisała "Ostatnią lekcję" w oparciu o nasze rozmowy, w oparciu o nas - aktorów, o nasze improwizacje, wymiany myśli, rozmowy. Trzeba tu złożyć wyrazy uznania autorce, ale też podkreślić, że ci bohaterowie nie rodzili się tylko w jej głowie, tylko my też uczestniczyliśmy w ich tworzeniu.  

W ostatnich miesiącach równocześnie pracowałeś nad dwoma spektaklami. To z pewnością nie było proste?  

Na ostatniej prostej w przygotowaniach poprzedniej premiery "Mój syn chodzi, tylko trochę wolniej" - wyłączyłem się z pracy nad "Ostatnia lekcją". Na szczęście mogliśmy sobie na to pozwolić, bo "Ostatnia lekcja" w gruncie rzeczy powstawała od dwóch lat. Próby zaczęliśmy we wrześniu, a na miesiąc przed premierą, kilka tygodni temu weszliśmy w tryb zaawansowanej pracy, sklejania wszystkiego, czasem drastycznych zmian. Natomiast po premierze "Mój syn..." nie wystartowaliśmy z niczym, tylko z dużym bagażnikiem wiedzy.

Jednak tego choćby małego "oddechu" nie było...

To prawda. Jest to trudne nie mieć oddechu od stworzenia jednego bohatera, i od razu wskoczyć w skórę drugiego. Wydaje mi się, że łatwo wtedy o powtarzalność, której aktorzy powinni się wystrzegać, bo mogą zostać oskarżeni o odtwórczość.

Udało Ci się?

Myślę, że tak...mam tę nadzieję. To jednak jest inny bohater. W pewnych względach posługuje się moim autorskim językiem i zawsze coś z mojego wnętrza będzie przenikać do niego, ale staram się odnaleźć w bohaterze, którego gram, coś innego. Wierzę, że to mi się udało. 



Powiedz o początkach "Ostatniej lekcji".

Stało się to dwa lata temu. Zawiązaliśmy taki mały kolektyw twórczy, a celem było zrobienie czegoś swojego, autorskiego. Pisaliśmy, tworzyliśmy własny, wspólny tekst pod skrzydłami Grzegorza Damięckiego i szczęśliwie doprowadziło nas to na Scenę 61 Teatru Ateneum.

I dochodzimy do reżysera…to pierwszy spektakl wyreżyserowany przez Grzegorza Damięckiego. Jak się Wam pracowało razem?

Grzegorz jest aktorem, nie ma doświadczenia reżyserskiego. My o tym wiedzieliśmy, ale uważam, że poradził sobie. Był zadziwiająco precyzyjny jak na pierwszy raz, bardzo dobrze prowadził aktora i miał ciekawe propozycje i pomysły. Serdecznie zapraszam na nasz spektakl – wszystkich.



Rozmawiała Małgorzata Gotowiec

Teatr Ateneum w Warszawie, "Ostatnia lekcja" – reżyseria Grzegorz Damięcki
Paweł Gasztold-Wierzbicki, foto Maciej Krüger, Wiesława Szol Spektakl widziała 12 kwietnia – Małgosia Kolejne przedstawienia już w nowym sezonie teatralnym

wtorek, 6 maja 2025

Mateusz Kmiecik o premierze Hamleta w "Teatrze Narodowym"

Jan Englert wieńczy dwadzieścia osiem sezonów swojej pracy artystycznej w Teatrze Narodowym przedstawieniem "Hamleta" - arcydramatu, z którym mierzył się w ostatnim półwieczu parokrotnie, zarówno jako aktor, jak i reżyser.



Można sobie zadać pytanie, co jest większym wydarzeniem - ostatni spektakl w reżyserii pana Jana w 28. roku pracy w Teatrze Narodowym w Warszawie czy wielkie dzieło Szekspira – "Hamlet"?

Chyba trzeba to połączyć, bo jakby to rozdzielić, to nie będzie już miało tak dużej wartości – mówi w rozmowie z nami aktor Sceny Narodowej Mateusz Kmiecik.

"Hamlet" sam w sobie jest dużym wydarzeniem, ale - umówmy się - nie wiadomo, czy nie jest to w ogóle ostatni spektakl reżyserowany przez Jana Englerta, nie tylko w Teatrze Narodowym - bo nie wiemy, co się wydarzy. To połączenie dwóch wątków jest dość gigantycznym przedsięwzięciem. Zarówno w głosie dyrektora, jak próbuje to reżyserować, czy jak rozmawia z nami, to jednak czuć, że coś się kończy. Jest to koniec Jego ery, Jego prywatne zakończenie czegoś wielkiego, co robił przez lata, dlatego traktuje to bardzo osobiście.  

Na planie pracy miał swoich najbliższych. Jak to odebraliście?

Powiem szczerze, że byłem bardzo zaskoczony, jak ta informacja do mnie doszła, że ja w tym "Hamlecie" będę, i że będzie taki a nie inny skład. Oczywiście było z "kilometra" czuć, że zapowiada się mała afera... ale ja też dyrektorowi powiedziałem na jednej z prób, gdy się wylewały echa tej sprawy, że ja nie chcę się tym zajmować. Przyszedłem tu zrobić spektakl, wykonać swoją pracę, i może skupmy się na artystycznej części, a inne mnie nie interesują.  

Ma do tego prawo...

Też tak uważam. Jest dyrektorem TN, może zatrudnić kogo chce, nikt mu nie zabroni, i jak powtarzam, nie są to moje kompetencje, ja przyjmuję fakt i pracuję. Wchodzę na scenę i chcę zagrać swoją rolę najlepiej jak umiem. 

Jaki będzie ten "Hamlet"?

Młody. Nie tylko tytułowy "Hamlet", ale cała obsada jest bardzo młoda. Gram Klaudiusza, który ma 34 lata, i nie jestem tu najmłodszym Klaudiuszem w historii, a na scenie w naszym spektaklu będę jednym ze starszych aktorów. 



Jak przebiegała praca?

Dość trudno, bo to jest taki dramat, w którym, tak naprawdę na jednym monologu można zagrać trzy różne kompletnie od siebie oddalone emocje. Trzeba było się zdecydować na te emocje, a faktycznie bardzo często mieliśmy różne wersje i różne poglądy na dane monologi. Jednak dyrektor kierował nas w tę stronę, w którą on sam chciał, żeby ten spektakl podążał, by było to po jego myśli. Faktycznie było tak, że tych wersji było sporo, i praca była pioruńsko trudna, ale wydaje mi się, że doszliśmy do jakiegoś konsensusu i każdy "ugrał" swoje. 

Cieszysz się, że grasz w "Hamlecie"?

Ja się chyba najbardziej cieszę z tego, że gram w ostatnim spektaklu dyrektora. Gdy do mnie przyszedł z tą propozycją, to bez względu, co to miałoby być, gram w jego ostatnim przedstawieniu reżyserowanym w Teatrze Narodowym. "Hamlet" kończy Jego erę i jest to dla mnie prywatnie dość istotne, bo dyrektor mnie uczył, przyjął mnie do szkoły, robił ze mną dyplom, reżyserował, gram z nim. Dlatego cieszę się, że docenił tę moją wieloletnią pracę, umiejętności i uznał, że ja na Klaudiusza będę się najlepiej nadawał. Staram się wypełniać to jak najlepiej. Za kilka, kilkadziesiąt lat będę mógł powiedzieć, że byłem w tym "Hamlecie", który kończył wieloletnią, ponad dwudziestoletnią dyrekturę Jana Englerta w Teatrze Narodowym... mam ciarki...to jest historia, która dzieje się tu i teraz...Zapraszam serdecznie na przedstawienie.

Rozmawiała Małgorzata Gotowiec 



Teatr Narodowy w Warszawie – William Shakespeare "Hamlet" w reżyserii Jana Englerta
Mateusz Kmiecik, foto Marta Ankiersztejn

Najbliższe spektakle – 7, 8, 9 maja i 4, 5, 25 i 26 czerwca